W kwestii jedzenia jestem typem krowim - 4-żołądkowym (a ściślej mówiąc, 4-komorowym ;)). Obce mi są paniusiowate porcje z cyklu 50g mięsa, pół ziemniaka i pół gałązki pietruszki. Ja po prostu jestem żarta. Mam bardzo dobrą przemianę materii, a przez to wysokie zapotrzebowanie kaloryczne. A poza tym uwielbiam jeść! To wszystko sprawia, że żeby jeść zdrowo, moja mózgownica musi pracować na jak najwyższych obrotach. Już Wam tłumaczę dlaczego.
Zdrowe odżywianie zdrowym odżywianiem, ale chyba każdemu z nas zdarzają się dni,że wymięta paczka czipsów i pudełko kokosowych ciastek leżące na dnie szuflady przemawiają ludzkim głosem. Problem w tym, że robią to nie tylko w Wigilię ;). Skusić się czy nie skusić? to często szekspirowskie być albo nie być naszego dobrego samopoczucia, nadwagi oraz największego przyjaciela kobiet - cellulitu (Marylin się myliła co do diamentów!) Sama łapię się na tym, że moja uległość względem śmieciowego żarcia wcale mnie nie czyni szczęśliwszą, choć oczywiście tak mi się wydaje podczas wieczornego pościgu za falowanymi kranczipsami. Scenariusz jest zazwyczaj następujący:
Etap 1: Jestę dzięckię dr. Oetkera - trzęsę się jak galaretka z ochoty na junk food.
Etap 2: Biegacz długodystansowiec, no istny maratończyk! Jeżeli tak jak mi, na co dzień nie zdarza Ci się biegać, a w przypływie wzmożonej ochoty na syf,biegniesz do Tesco zwinnie omijając przeszkody, to możemy sobie przybić pjonę!
Etap 3: Boże, Boże, czemu wzięłam ze sobą tylko 10zł?! Te pieprzone sklepowe regały zdają się do mnie krzyczeć o pomoc. Tyle chipsów i krakersów do ocalenia, a ja głupia mam w portfelu zaledwie dychacza...
Etap 4: Chwila pseudoprzytomności umysłu - no nic, muszę zmieścić się w tej dyszce. Paczka chipsów, żelki i mały sok. Cel: kasa. Poproszę 9,99zł! - who's the winner? I'm the winner! :D
Etap 5: Jestę prosiakię - może nie zauważo! To teraz tylko wytrzepię całą pościel z okruszków, wytrę wąska ze śladami keczupu i gotowe!
Etap 6: Satysfakcja? Nic z tych rzeczy. Znowu syf wygrał z moją, podobno silną, wolą.
Szczerze mówiąc, mam tego dosyć. To moje ciało,więc to JA mam nad nim kontrolę. Ale żeby tak się stało musiałam opracować zbiór żelaznych reguł,którymi chcę się z Wami podzielić.

Pierwszą z nich jest sztuka kompromisu, czyli sztuka wyboru. Zazwyczaj sytuacja wygląda w ten sposób, że dobrze się trzymam przez prawie cały tydzień, aż tu nagle nadchodzi dzień,w którym nie sposób się opamiętać. Takie momenty zazwyczaj jednak nie przychodzą ot tak. Czasem jest to Siostra wymachująca przed nosem paczką prażynek. Czasem PMS każe wierzyć, że choćbym stanęła na głowie, to i tak będę tłusta i beznadziejna, więc po co sobie odmawiać przyjemności? Innym razem przypomni mi się smak, za którym bardzo tęsknię. W tego typu sytuacjach przychodzą mi do głowy jedynie dwa rozwiązania: Przywiązać się do łóżka i leżeć. No cholera, kiedyś przecież przejdzie, nie? Musi! albo poddać się temu w sposób kontrolowany. Jeżeli czuję, że nie mogę obejść się smakiem, to po prostu siadam na dupie i gotuję. Zamiast zjeść tvpakę czipsów, smażę frytki. Wiem, nie są zdrowe, ale z pewnością mniej szkodliwe niż czipsy. Mam pewność, że są zrobione ze świeżych ziemniaków, smażone na świeżym oleju i doprawione skomponowanym przez siebie zestawem przypraw, a nie tym całym glutaminosyfem. Pizza z sieciówki? Ok. Zagniatam półciemne ciasto, ścieram na tarce dobrej jakości ser,a nie produkt seropodobny serwowany w tanich pizzeriach, kroję świeże warzywa i zioła. Wierzcie mi, że po domowych grzeszkach czuję się znacznie lepiej niż po tych sklepowych. Przynajmniej mam niemalże 100% pewność, że mój organizm się nie zbuntuje, a ja nie mając wyrzutów sumienia, jestem spokojna. A chyba o to w tym wszystkim chodzi? ;)
Ściskam :),
N.