Dzisiejszy wpis chyba powinnam zacząć słowami: It's been so long, Honey... Bo z blogowaniem jest jak z byciem w związku. Nad jednym i drugim trzeba pracować. Ale nie tak z doskoku, tylko regularnie. W przeciwnym razie robi się jakaś dziwna pustka, która sprawia, że na usta ciśnie się pytanie: Czy my się w ogóle znamy?
A skoro już o znajomości mowa, to tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono. Ja w ostatnim czasie dowiedziałam się o sobie zanadto. Zanim jednak podzielę się z Tobą tajemną wiedzą na swój temat, pozwól, że zarysuję Ci, co działo się u mnie w ostatnim czasie. Od dobrych (o, ironio!) kilku miesięcy żyję w ciągłym stresie. Papierologia i niesłowność osób na uczelni, problemy rodzinne i osobiste - istna kula śnieżna, która rosła w zastraszającym tempie, choć pogoda za oknem zdawała się mówić, że to niemożliwe.
Nic dziwnego, że to odchorowałam - dosłownie i w przenośni. Odezwały się moje stare problemy zdrowotne. Poziom życiowej energii sięgnął dna i wcale nie miał ochoty się od niego odbić. Zaczęły mi bardziej wypadać włosy, a 12-godzinny sen nie przynosił ukojenia. Gdzieś po drodze zgubiłam kontrolę nad jedzeniem, dlatego dzisiaj budzę się z nieco większym brzuszkiem. Ale co gorsza, całkowicie straciłam motywację i wiarę w siebie. A słyszane po raz pięćdziesiąty ósmy słowa: Nie poddawaj się! brzmiały jak gderanie papugi, w którą masz ochotę pieprznąć pilotem od telewizora, by wreszcie zamknęła dziób.
To wszystko sprawiło, że dowiedziałam się czegoś na swój temat. Choć mam już prawie 24 lata, wiele rzeczy wciąż mnie przerasta. I gdy pojawiają się naprawdę poważne problemy, w pierwszej chwili mam ochotę zakopać się pod kołdrą i nigdy z niej nie wychodzić. Później oczywiście się z niej wynurzam, ale zazwyczaj działam w stresie. Jest on na tyle silny, że zamiast motywować, skutecznie wiąże mi ręce i sprawia, że nie jestem w stanie sprawnie działać. Wtedy po prostu odbijam się od ścian. Kończy się to mnóstwem siniaków i poczuciem beznadziejności. Dlatego moim celem na najbliższe tygodnie, miesiące bądź lata jest wypracowanie w sobie spokoju, który pozwoli mi zapanować nad stresem. Dzięki temu będę nie tylko zdrowsza, ale również bardziej skuteczna w sytuacji, gdy spadnie na mnie deszcz problemów.
I choć ciągnące się za mną od dłuższego czasu deszczowe chmury wciąż nie zniknęły z mojego pola widzenia, czuję się lepiej. Obiektywnie oceniając, nie ubyło mi problemów ani nie stały się one bardziej błahe. Jedyne, co się zmieniło to moje podejście. Coś w stylu: Mam wywalone mode on. Ale to nie taka typowa obojętność, która sprawia, że jesteś rozmemłaną, bezkształtną kluchą, która kompletnie nie wie, czego chce. Ja bardzo dobrze wiem, czego chcę. Potrzeba mi wypoczynku i pełnego relaksu. Bałtyckiego piasku i szumu fal, rowerowych wycieczek, zapachu grilla, schłodzonego piwa wypitego na plaży, koncertów reggae. Po prostu beztroskich chwil spędzonych u boku Najbliższych.
I absolutnie nie wynika to z mojego lenistwa, choć i tego stanu się nie wstydzę ;). Po prostu przyszedł taki moment, w którym dla swojego dobra musiałam powiedzieć stop. Dlatego zamiast być kłębkiem nerwów, relaksuję się i prowadzę działania naprawcze (wczorajsza wizyta u lekarza zakończyła się skierowaniem na badanie krwi oraz skierowaniem do specjalisty, na wizytę u którego mam czekać kwartał, aha, jasne ;). Jest to również czas, kiedy nadrabiam filmowe oraz książkowe zaległości. Dlatego będę bardzo wdzięczna, jeżeli zechcesz mi coś polecić w komentarzu :). Uwielbiam dramaty, komedie romantyczne, książki psychologiczne, motywacyjne i...niekoniecznie szczęśliwe zakończenia, które sprawiają, że rozkminiam nad życiem przez kolejne kilka dni.
Drogi Czytelniku, strasznie za Tobą tęskniłam, a teraz pisząc ten tekst, zastanawiam się, czy jeszcze zdarza Ci się tu zaglądać? Jeżeli tak, to koniecznie daj mi znać, co u Ciebie słychać? I oczywiście nie zapomnij mi polecić swojego filmowego/książkowego odkrycia ostatnich miesięcy :).
Ściskam Cię serdecznie, mając nadzieję, że zarówno Ty jak i ja zmierzamy w stronę słońca ! :)