niedziela, 11 września 2016

5 rzeczy, które warto zrobić we wrześniu


Jedni go kochają, a drudzy nienawidzą - wrzesień, bo o nim mowa, wzbudza niemałe kontrowersje. Z jednej strony obdarowuje nas ostatnimi słonecznymi promieniami i korzystnymi ofertami last minute, a z drugiej zapowiada nadejście nieco ponurych miesięcy. A więc co zrobić, żeby nie zwariować w tym przejściowym miesiącu? Najlepiej  zapoznać się z listą 5 rzeczy, które moim zdaniem warto zrobić we wrześniu i...wcielić je w życie :). Zatem zaczynamy:

1. Zadbaj o swoje ciało


Jeżeli w planach na wrzesień nie masz egzotycznych wakacji, możemy uznać, że sezon na paradowanie w skąpym bikini masz już za sobą. Tak, wreszcie możesz sobie odpuścić! Dlatego zanurz  się w kanapie z michą paprykowych chipsów i butelką coca-coli. Przecież cellulit sam się nie nakarmi! :D A tak poważnie, koniec lata tuż za rogiem, a wraz z nim koniec tej głupiej, typowo letniej presji na tzw. #beachbody (plażowe ciało - w wolnym tłumaczeniu - suche i szerokie ;). Dlatego wykorzystaj ten czas na spokojną pracę nad swoim ciałem :).  Nie po to, żeby w przyszłe lato zaskoczyć rodzinę i znajomych. Zaskocz samą siebie, udowadniając sobie, jak ważne jest dla Ciebie zdrowe, sprawne ciało. Bo tak naprawdę właśnie to się liczy - Ty i Twoje zdrowie, a nie skąpe szorty w rozmiarze S czy przereklamowana krata na brzuchu.

2. Znajdź czas dla siebie


Weź tu, Człowieku, bądź mądry i wypoczywaj skoro dopiero co wróciłeś do szkoły lub pracy po wakacjach. Impossibru! Wiem, wiem, deadline'y, kartkówki i wywiadówki nie poczekają, ale nie daj się zwariować. Bez względu na porę roku zrób wszystko, żeby wygospodarować czas tylko i wyłącznie dla siebie. Nie dla mamy, taty, dziecka, faceta, tylko dla siebie. Basen, ulubiony serial, zajęcia fitness, słodkie nicnierobienie - wybór należy do Ciebie :-).  

3. Dużo spaceruj!


Wrzesień to jeden z najlepszych miesięcy na spacery. Dlatego okaż jeszcze więcej uwagi i serducha swojemu Azorkowi czy Pikusiowi i weź go na długi, naprawdę dłuuugi spacer. Godzinne merdanie ogonkiem i lizanie twarzy po powrocie do domu gwarantowane ;). Możliwe jednak, że nie masz psa, a Twój królik na słowo spacer patrzy na Ciebie jak na idiotę. W tym przypadku zajrzyj do schroniska. Nie, nie nakłaniam Cię do spontanicznej adopcji, która w większości przypadków kończy się złamanym psim serduchem i powrotem do schroniska z podkulonym ogonem. Jedyne do czego Cię zachęcam to wyprowadzenie schroniskowego psiaka na spacer :-). Większość schronisk daje taką możliwość i wcale nie musisz być "pełnoetatowym" wolontariuszem. Może nie zdajesz sobie sprawy, że spacer to taki schroniskowy towar luksusowy. Psy wyprowadzane są naprawdę rzadko, więc każde wyjście z boksów to takie małe-wielkie święto. Nie pozwól, żeby jedynym widokiem, jaki zapamiętają były schroniskowe kraty i miska makaronu, o którą muszą codziennie walczyć z innymi psami. Gwarantuję Ci, że dobre serducho i energia, którą poświęcisz wrócą do Ciebie ze zdwojoną siłą.

4. Ugotuj coś rozgrzewającego


Coraz chłodniejsze wieczory mówią mi, że z chłodnikami czy mrożonymi sorbetami możemy się już pożegnać. Wielkimi krokami zbliża się czas na rozgrzewające zupy ze świeżo zmielonym pieprzem i chilli, wieczory spędzone w towarzystwie kakao i placka ze śliwkami czy wspólne pieczenie pizzy z przyjaciółmi. Dlatego znajdź choć jeden wrześniowy wieczór na gotowanie i nie daj sobie wmówić, że Gordonem Ramsayem trzeba się urodzić :). Baw się, eksperymentuj i...grzej przy piekarniku ;).

5. Zajrzyj do ciucholandu


Wiem, że nie wszyscy są zwolennikami lumpeksów, ale czy jest na sali kobieta, która nie lubi sezonowego odświeżenia garderoby małym kosztem? ;) Trencze, mięciutkie szale, welurowe narzuty na łóżko - to wszystko możecie znaleźć w ciucholandzie :-). Dlatego do biegu, gotowi, start! Bo jak dobrze wiemy, kto pierwszy ten lepszy ;). Na koniec dla zachęty dodam tylko, że w tym sezonie udało mi się upolować m.in. idealnie skrojony beżowy trencz za 18zł i szary oversize'owy swetr za 2zł, w którym uwielbiam tonąć :).  

To już wszystko. Mam nadzieję, że wśród 5 rzeczy, które warto zrobić we wrześniu udało Ci się znaleźć chociaż jedną, która uratuje Cię przed wrześniowym smuteczkiem ;). Czekam też na Twoje pomysły na pozytywny wrzesień - nie zawiedź! :-)

Ściskam! 

wtorek, 6 września 2016

Wizyta u lekarza, która zmieniła moje życie


Wizyta u lekarza, która zmieniła moje życie - chwytliwy tytuł, prawda? Ale nie o to w tym wszystkim chodzi. Są ludzie i sytuacje, które zasługują na duże słowa. I właśnie tak jest w tym przypadku.

Jednak cofnijmy się na chwilę w czasie. Mam podejrzenie, że część z Was czytając moje 10 przykazań pacjenta, mogła pomyśleć, że lekarze to dla mnie zło wcielone. A szczerze mówiąc, pisząc ten tekst byłam świeżo po wizycie u pani doktor, która odczarowała cudowny jak pryszcz na tyłku wizerunek polskiej służby zdrowia. Jednakże byłam tak wzruszona tą wizytą, że nie mogłam zebrać myśli do napisania tego tekstu. Dlatego postanowiłam wówczas wprowadzić Was w świat moich dotychczasowych perypetii z NFZ i dopiero później opowiedzieć tę historię. I wreszcie jest ten właściwy czas :).

Jakiś czas temu wybrałam się do lekarza w roli prawej ręki pacjenta. No wiecie, takiej osoby, która bierze lekarza za fraki i mówi mu: "Nie pierdziel, tylko dawaj skierowanko na badanko! ;)" Planowana godzina wizyty zaczęła się sporo przesuwać. 10,15, 20 minut..., a w mojej głowie całe stado puchatych baranków, które jak na złość właśnie wtedy chciały utulić mnie do snu. Gdy wreszcie doliczyłam do 60 (zarówno minut jak i baranków - bo te baranki dość powolne były ;), nadeszła moja kolej. Weszłam do gabinetu i pokrótce opisałam całą sytuację. Kto, co, gdzie, jak i po co. Sprawa była o tyle skomplikowana, że potrzebowałam dwóch odrębnych skierowań do tego samego specjalisty, skierowania na badanie krwi oraz recepty, którą tak naprawdę powinien wystawić lekarz-specjalista, a nie ten pierwszego kontaktu, do którego wówczas się udałam. A była to młoda, przesympatyczna dziewczyna, która wzięła sobie do serca całą sprawę i od ręki wystawiła mi wszelkie potrzebne skierowania oraz wypisała receptę. 

I mogłabym na tym tę historię zakończyć, a Wy zastanawialibyście się w duchu: "No i z czego tak się, głupia babo, cieszysz? Ot, zwykła wizyta - nic specjalnego." Ale teraz zapnijcie dobrze pasy i przygotujcie się na emocjonalny rollercoaster. Kiedy opowiedziałam o postawionej diagnozie oraz przebiegu choroby, po raz pierwszy zobaczyłam po drugiej stronie stołu człowieka, a nie lekarza, który ze stoperem w ręku mierzy, jak długo będę się streszczać. To było coś w rodzaju rozmowy z najlepszą przyjaciółką, która z przejęciem i szczerym zasmuceniem spija nasze każde słowo.  I wreszcie nie był to jeden z tych cholernych monologów, podczas których jedna ze stron patrzy na drugą jak na idiotę. Gdy po około 30 minutach (! - czujecie to? przypominam, że wizyta była na NFZ) zadowolona bardziej niż niejeden ganja farmer zaczęłam się zbierać do wyjścia, zostałam poproszona o pozostanie jeszcze przez chwilę, która jak się ostatecznie okazało, trwała kolejne pół godziny (z tego miejsca pozdrawiam wszystkich ziomków z kolejki, którzy musieli mnie ostro hejtować! :D)

I wtedy się zaczęło. Zostałam zapytana, jak z pacjentem radzimy sobie z chorobą, w jaki sposób wpływa ona na nasze codzienne funkcjonowanie i wtedy...popłynęłam. Jak zwykle zaczęło się niewinnie - mały błysk w oku, który nie wiadomo kiedy zmienił się w powódź stulecia. I nie chodziło tu tylko o to, że było mi tak cholernie ciężko z tym wszystkim, że w końcu pękłam, tylko o fakt, że wreszcie znalazł się ktoś, kogo interesowało coś więcej niż objawy - suche fakty przyklejone do kolejnej anonimowej, chorej jednostki. Już Wam kiedyś wspominałam, że strasznie nie lubię płakać w miejscach publicznych, wśród obcych ludzi, których ciekawskie spojrzenia wywołują we mnie zażenowanie do kwadratu. Są jednak sytuacje, w których wszystkie blokady puszczają i nie ma ratunku. Więc jak już popłynął pierwszy, nieco nieśmiały potok moich łez, usłyszałam przemiłe: "Proszę nie płakać, bo ja nie mam żadnych chusteczek. A nie, jednak mam!" Uff. Odetchnęłam z ulgą, mając pewność, że moja powódź nie zaleje poczekalni i tych wszystkich uczulonych na wodę morską babć :). Jak już się ogarnęłam, podziękowałam za wszystko, dodając, że po raz pierwszy spotykam lekarza, który ma w sobie tyle empatii. Na co w odpowiedzi usłyszałam, że jestem super dziewczyną.

No kurde, przy tych tekstach romantyczne sceny z Zakochanego Kundla mogą się schować ;). A tak poważnie, dzielę się z Wami tą historią, bo wierzę, że przywraca ona wiarę nie tylko w lekarzy, ale również w dobrych ludzi. Oni naprawdę istnieją. Może czasem chowają się po kątach i znalezienie ich nie należy do najprostszych zadań, ale naprawdę są :). 

Czuję w kościach, że zapamiętam tę wizytę do końca życia. I z całego serducha życzę Wam, żebyście na swojej drodze spotykali wyłącznie takich lekarzy* :).

*Moja historia to nie zachęta do uprawiania regularnego poczekalningu :D. Dbajcie o swoje zdrowie! :-) 

Ściskam!

sobota, 3 września 2016

5 rzeczy, które chciałabym w sobie naprawić


Właśnie skończyłam 24 lata. No dobra, ściemniam. To było przedwczoraj, a ja wciąż zastanawiam się, co ze sobą zrobić, by za rok świętując swoje ćwierćwiecze, rozdziawić w lustrze japę szerzej niż w tym roku. I właśnie dlatego postanowiłam stworzyć listę rzeczy, które chciałabym naprawić - w sobie przede wszystkim. Gotowi? To zaczynamy!

1.  Jeszcze bardziej uwierzyć w siebie

Moja obecna pewność siebie jest jakieś sto razy większa od tej sprzed kilku lat. A jednak wciąż czuję jej niedosyt. To coś na kształt geograficznej depresji, która z biegiem lat przekształciła się w równinę - niby wyżej, lepiej, bliżej słońca, a jednak wciąż do niego za daleko. Co prawda, po dawnej mnie, którą bolała każda kąśliwa uwaga i która bała się mieć inną opinię, buty czy zeszyt nie został nawet ślad. Ale powiedzmy sobie szczerze, pewność siebie nie sprowadza się tylko do krzykliwego stroju i dosadnie wyrażonej opinii wbrew temu, co pomyślą inni. 

Pewność siebie to też świadomość, że nie musisz za każdym razem się zastanawiać ani tym bardziej każdemu udowadniać, że zasługujesz na to, co najlepsze. Ty to po prostu wiesz, a inni mają przyjąć to za pewnik - i tu naprawdę nie ma się nad czym rozwodzić. Ja natomiast jestem cały czas na etapie wiecznego udowadniania sobie i innym. Że zasługuję na miłość i szacunek. Że jestem wartościową kobietą, fajnym pracownikiem i dobrym materiałem na przyjaciela. Że pewne rzeczy wychodzą mi robię naprawdę dobrze. To wieczne udowadnianie wszystkiego wszystkim nie tylko męczy, ale też podcina skrzydełka. Widzieliście kiedyś tańczącego na wietrze motyla bez skrzydeł? Bo ja nie.

2. Mniej się bać
 
W swoje 25-te urodziny chciałabym też mniej się bać. I tak naprawdę lepsza samoocena i pewność siebie są w stanie w 80% załatwić sprawę. Bo kiedy z całego serducha wierzysz, że choćby skały srały, to Ty i tak sobie poradzisz, to ten pieprzony lęk jest mniejszy, a w niektórych sytuacjach może nie pojawić się wcale. Wtedy zdecydowanie łatwiej przetrwać każdy uczuciowy huragan, finansowe dno i zdrowotny zakręt. A ludzie? Ludzie mogą się tylko dziwić, że zamiast czołgać się przez kolejne kilometry swojego życia, otrzepujesz kolanka, poprawiasz włosy i dumnie idziesz dalej.

Ale na częstotliwość i intensywność lęku wpływa nie tylko samoocena i pewność siebie, ale również stosunek do zmian. A jak wiadomo, zmiana zmianie nierówna. Osobiście nie mam większego problemu ze zmianą fryzury czy rezygnacją z 5-gwiazdkowego hotelu (w którym btw. nigdy nie byłam :D) na rzecz namiotu rozbitego wśród krwiożerczych komarów i leśnych stworów. Gorzej jednak, gdy chodzi o poważniejsze kwestie związane z edukacją czy pracą. Wtedy rozkminiam wszystko na 100 sposobów i choć ryzyko jest równe bądź mniejsze od potencjalnych korzyści, zdarza mi się odpuszczać. Bo boję się, że wpadnę z deszczu pod rynnę. Że stracę grunt pod nogami, a "dobra zmiana" odbije mi się czkawką. 

I gwoli jasności, nie twierdzę, że każda zmiana jest dobra, bo to by była jedna wielka ściema. Nie zawsze warto porzucić to, co znane, sprawdzone i dobre na rzecz wielkiej niewiadomej. Przecież zmiana to nie nowy telewizor, na który dostaniesz 2 lata gwarancji, w trakcie obowiązywania której miły pan serwisant zadba, żeby wszystko było w jak najlepszym porządku. Nikt nie weźmie za Ciebie odpowiedzialności, gdy coś pieprznie. Ale przyznaj, są jednak sytuacje, w których całym sobą czujesz, że tuż za rogiem czai się coś dobrego, a jednak odpuszczasz, bo...  bo po prostu się boisz. I ja mam dokładnie tak samo. A najgorsze jest to, że na tej rezygnacji się nie kończy. Później pojawia się cała pielgrzymka myśli, które każą Ci bawić się we Wróżbitę Macieja i gdybać, jak cudowne mogłoby być Twoje życie, gdybyś jednak zaryzykował. I właśnie tych myśli nie lubię najbardziej.

3. Bardziej ufać

Bezpieczne życie jest...bezpieczne - powiedziała Nikolina Coelho (po autografy proszę zgłaszać się pod tym postem ;). I choć w zamyśle spadochron jest super, to jednak szelki potrafią czasem uwierać. Dlatego chciałabym móc bezgranicznie zaufać i przeżyć emocjonalny Mount Everest, a w gorszym przypadku, totalnie się spalić. Odczuwać wszystko na 100%, a nie bezpieczne 80%, które choć gwarantuje margines bezpieczeństwa, to jednak nie pozwala doświadczać wielu rzeczy w pełni. 
 
4. Jeszcze bardziej wyluzować

Poza tym chciałabym jeszcze bardziej zluzować gumę w majtach. "Miej wywalone" praktykuję od jakiegoś czasu, ale potrzebuję rozwinąć ten życiowy projekt na jeszcze większą skalę. W sumie zabawne i paradoksalne jest to, że choć naprawdę dużo we mnie dystansu do siebie, to jednak wciąż daję się złapać w pułapkę "Pani Idealnej".  I że jeżeli ja krytykuję siebie samą (co robię nad wyraz często), to wszystko jest ok. Gorzej jednak, gdy robi to ktoś bliski (opinia reszty spływa po mnie jak po kaczce). A jeszcze zabawniejsze jest to, że słowa krytyki z ust kogoś ważnego uderzają we mnie  nie dlatego, że jestem oburzona: "Jak on(a) śmie mnie krytykować?", tylko dlatego, że ciężko pracuję na to, by w oczach bliskich być perfekcją o dwóch zgrabnych nogach - co oczywiście jest głupie i nierealne.

5. Iść po swoje

Last but not least, chciałabym wreszcie się ogarnąć i nie zbaczać z obranego celu. Nie zniechęcać się, nie rozleniwiać po kilku tygodniach czy miesiącach ciężkiej pracy nad spełnianiem swoich marzeń. Wreszcie przestać koncentrować się na tym, jak odległy jest mój cel i jak wiele litrów potu wyleję zanim zobaczę choćby skrawek sukcesu. Po prostu robić swoje. Nie rozglądać się na boki i nie wybiegać zbytnio w przyszłość. Robić, robić, robić i...nigdy nie przestawać.

I tym sposobem dobrnęliśmy do końca. Już wiesz, jakie 5 rzeczy chciałabym w sobie naprawić - nie dlatego, że są do niczego, ale dlatego, że chcę wejść na wyższy poziom relacji z samą sobą. Nie chcę być już swoją dobrą koleżanką, tylko przyjaciółką, która zrobi wszystko, żebym była szczęśliwa.

To teraz Twoja kolej - powiedz mi, nad czym chcesz popracować :-).

Ściskam!