niedziela, 30 października 2016

O babskiej solidarności


Tyle mówi się o kobiecej zawiści, zazdrości i dwulicowości. O tym, że kobieta kobiecie wilkiem. I że najchętniej wydrapałybyśmy sobie nawzajem oczy. I rzeczywiście jest w tym sporo prawdy. Na szczęście są tacy ludzie i takie spotkania, które przywracają wiarę w to, że babska solidarność naprawdę istnieje. To właśnie jej poświęcę dzisiejszy wpis.

Na początku tego tygodnia miałam przyjemność wziąć udział w Kobiecym Spotkaniu zorganizowanym przez firmę Wedel. Była to okazja do bliższego poznania Kasi i Justyny z kanału loveandgreatshoes oraz pozostałych siedmiu wspaniałych babeczek :). Muszę przyznać, że stworzyłyśmy razem cholernie udaną, iście wedlowską mieszankę :D. Tancerka, lekarz, architekt krajobrazu, nauczycielka, korpo dziewczyny - musicie przyznać, że to dość ciekawe połączenie ;). I choć różni nas wiek, pochodzenie, zainteresowania, praca i być może poglądy na tematy, których nie zdążyłyśmy przegadać, to połączyła nas dobra energia  i ogromna sympatia :). Spędziłyśmy razem dobre kilka godzin na pogaduchach. I choć atrakcji nie brakowało (plecenie wianków, zdjęcia i uginający się od przekąsek stół ♥), to ciężko nam było podnieść się z kanapy, na której toczyły się nieprzyzwoicie wciągające rozmowy :). Niesamowite jest to, że od samego początku wówczas obce sobie kobiety szczerze rozmawiały na dość osobiste tematy, dzieliły swoim doświadczeniem, radziły, śmiały, a nawet uroniły łezkę.



I choć od naszego spotkania, minęło już kilka dobrych dni, wciąż nie mogę przestać o nim myśleć. A właściwie, nie tyle nie mogę, co nie chcę. Nawet teraz ogarnia mnie wzruszenie. Cholera, Bob Marley miał rację - no woman, no cry ;). Może to dlatego, że poza Mamą i Siostrą w zasadzie nie mam żadnej przyjaciółki, a podczas spotkania poczułam jakbym ją miała, a właściwie je - całe dziewięć przekochanych, zaradnych i ambitnych dziewczyn, które swoją energią naładowały mój akumulator na cały tydzień, miesiąc, a może i jeszcze dłużej ;).  



Dlatego z tego miejsca dziękuję Dziewczynom oraz Wedlowi za cudownie spędzone popołudnie. Mam ogromną nadzieję, że jeszcze dużo takich spotkań przed nami :). 


A Wy, moje kochane blogowe mordeczki, strzeżcie się! Czuję w kościach, że obudziła się we mnie dusza towarzystwa i będę Was molestować o spotkanie! :D 

Ale póki co nie pozostaje mi nic innego jak zaszyć się pod kocem z kubkiem gorącej herbaty, opróżnić pudełko czekoladek...


... a na koniec zrobić wyszczuplający peeling i udawać, że nic złego słodkiego się nie stało :-). 



Ściskam!

poniedziałek, 17 października 2016

O dwóch surykatkach, wydanych piniondzach i grzybowej [tygodnik]


Szczerze mówiąc, zaczęłam wątpić, czy ten tygodnik w ogóle doczeka publikacji ;). Raz, że ten tydzień był na maksa nudny, a dwa, że  przedwczoraj rozłożyło mnie choróbsko. I właśnie w tym momencie cieszę się, że jestem blogerką, a nie vlogerką, bo w tym tygodniu na 100%  nie spłodziłabym żadnego filmu. No chyba, że w języku migowym (wysiadło mi gardło :<), który uważam za cholernie intrygujący :D.

Ale przechodząc do rzeczy, ten tydzień był naprawdę dziwny. Niby nic wielkiego się w nim nie wydarzyło, a jednak  zmęczył mnie i wymiętolił jak żaden inny. Wszystko tak naprawdę sprowadzało się do krążenia między domem a pracą. Aaa no i ciucholandem, z którego, dzięki Bogu, nic w tym tygodniu nie przytargałam ;). No dobra, za wyjątkiem pary surykatek upatrzonych przez moją Siostrę :D. Po co 28-latce pluszak w okularach i krawacie? (Pyta posiadaczka pluszowego rastamana :>) Odpowiedzi na to pytanie nie znają nawet najstarsi górale :D.


Ale niech Jej będzie - surykatki są przezabawne, dlatego w środę z samego rana pojechałam je kupić. Oczywiście nie obyło się bez ciucholandowych chachmętów, za sprawą których chciałam sprzedać ekspedientce headshota ;-). Jak pewnie wiecie, ceny w ciucholandzie uzależnione są od dnia tygodnia. Najwyższa cena przypada w dzień dostawy nowego towaru, a później sukcesywnie maleje. W poniedziałek (dzień dostawy) surykatki kosztowały 3zł/szt. Natomiast w środę, kiedy wyraziłam żywe zainteresowanie maskotkami cena skoczyła do 4zł/szt. Fuck logic. I wiem, że 4 złote to i tak śmieszna cena, a za tę złotówkę i tak nie kupiłabym nawet chleba, ale po prostu cholernie nie lubię oszustów :D. Zarówno w poniedziałek jak i środę obsługiwała mnie ta sama pani, więc nie było mowy o jakieś niewiedzy czy pomyłce ;). Gdy jej powiedziałam wprost, że dwa dni wcześniej podała mi niższą cenę, wcale się do tego nie ustosunkowała. Krótko mówiąc, miała gdzieś moje gadanie. Piniondz to piniondz - ma się zgadzać. I gdyby te pluszaki były dla mnie, to mogę Wam zaręczyć, że choćby skały srały, a pluszaki były uszyte złotymi nićmi, to i tak bym ich nie kupiła. Nie cierpię chachmętów, ot co. A w tym sklepie swego czasu panie notorycznie zapominały drukować paragonów ;).

Ubiegły tydzień był również pod hasłem promocji -49% na podkłady, pudry, itp. Tym razem wizyta w Rossmannie zabolała mnie po kieszeni. Ale wbrew pozorom nie były to spontaniczne zakupy pt.: Jejku-jejku-jak-tanio-bjerem-wszystko! Jakiś tydzień wcześniej na spokojnie sprawdziłam, które produkty kończą się w moim kufrze. Ustaliłam, czy mam ochotę iść w stare i sprawdzone kosmetyki czy może jednak spróbować wychwalanych pod niebiosa nowości. I muszę przyznać, że wygrała ciekawość. Sięgnęłam więc po nowe podkłady, kryjące korektory w możliwie najjaśniejszych odcieniach, polecany puder z Bourjois, który okazał się dla mnie zbyt ciemny :< i w ramach totalnego eksperymentu - paletkę do konturowania z Wibo:


A jak już jesteśmy w temacie kosmetyków, to zdradzę Wam, że planuję wpis o kosmetycznych ulubieńcach ostatnich miesięcy :). Taaak, wciąż jaram się wizażem i pielęgnacją ;). 

Ale co my tu o ciucholandach i rossmannach się rozgadujemy! Przecież w życiu liczy się dobre jedzenie :D. W tym tygodniu byłam totalnym grzybowym freakiem ;p. A to wszystko za sprawą mrożonki - bazy do zupy grzybowej, którą dorwałam na przyjemnej promocji w Kauflandzie. Mega fajna sprawa dla leniuszków i zabieganych. W mieszance mamy pocięte wszystkie niezbędne warzywa do zupy. Jedyne czego nam potrzeba to domowej roboty bulion. Zdrowo, smacznie i szybko - to lubię! :)


Gwoli ścisłości, polecam tę mieszankę tylko ze względu na aktualną promocję - 4zł i dużą zawartość grzybków ;). Spokojnie, nie grozi mi zostanie twarzą mrożonek hahaha :D. 

Wygląda na to, że właśnie dobrnęliśmy do końca tego tygodnika :). Mam nadzieję, że pomimo braku porywających zwrotów akcji i rozlewu krwi, miło Wam się go czytało ;p. Niech moc surykatek będzie z Wami!

Ściskam!

wtorek, 11 października 2016

5 rzeczy, które warto zrobić w październiku

To przez niego dni stają się krótkie i szare. Jest jak maleńka igła, która powoli wysysa z nas całą energię. Z każdym dniem stajemy się coraz mniejsi i słabsi tak jak balony, z których ucieka powietrze. Dzień dobry, Październiku, mam kilka pomysłów, jak skopać Ci tyłek ;). Dzień dobry, Czytelniku, wiem, że mi w tym pomożesz :).


1. Zostań tygrysem lub innym dalmatyńczykiem.

 Moja nowa pidżamka z sh za 2zł :)

Nie da się ukryć, że coraz chłodniejsze wieczory i poranki dają się we znaki. Czas więc wyciągnąć z szafy swoją flanelową pidżamkę, wełniane skarpety i puchaty szlafrok. No chyba, że są starsze od babci i dziadka razem wziętych ;), Wtedy warto pomyśleć nad nowym zakupem. Ja od ponad dwóch lat jestem wielką fanką jednoczęściowych pidżamek. Tak, to te wszystkie misie i tygryski, na widok których zdarzyło Ci się parsknąć śmiechem :D. Ejj, one są naprawdę ciepłe, słodkie i wygodne (dopóki nie zachce Ci się w środku nocy siku i pobiegniesz toples półmaraton na trasie łóżko-łazienka ;p). Ale jesienią nie tylko pidżamki dają radę. Polarowe kapciochy w norweskie wzory i zakopiańskie, nieco gryzące skarpety to też jestem ja!

2. Oszczędzaj dolce! 

Październik to dla mnie również idealny czas na oszczędzanie. Długie, typowo wakacyjne wyjazdy niestety mam już za sobą, ale to nie oznacza, że resztę roku spędzę, chlipiąc w poduszkę podczas oglądania gorących za sprawą sierpniowego słońca zdjęć. Mając w pamięci te wszystkie wakacyjne chwile, chcę mieć pewność, że kolejne wakacje spędzę przynajmniej tak samo dobrze. Zdaję sobie sprawę, że wiele fajnych rzeczy jest za darmo, ale powiedzmy sobie szczerze, brak pieniędzy potrafi skutecznie związać ręce. I właśnie tego chcę za wszelką cenę uniknąć. Dlatego powoli zaczynam odkładanie pieniędzy na wakacyjne festiwale i błogie lenistwo nad morzem, jeziorem lub w górach - kto wie, gdzie nas w przyszłym roku poniesie :). 


3. Pozytywnie się nakręcaj.

Wiosna, lato, jesień, zima - nieważne. Bez względu na porę roku nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Jesienią jestem pełna skrajności. Z przyjemnością sięgam po spokojniejsze kawałki, a za chwilę śpiewam energetyzujące, pełne jamajskiego słońca reggae :D. I właśnie do takiej różnorodności Cię namawiam! Nie patrz się tępym wzrokiem w sufit, zamulając 24h/dobę przy starym, dobrym Hey czy Myslovitz. Wypuść z głośników coś, co nie tylko Cię wyciszy i uspokoi, ale  również doda energii i motywacji do fajnego spędzenia jesieni :-). Jeżeli tak jak ja lubisz kompromisy, to serdecznie polecam Ci całą płytę Julki Pietruchy Parsley. Ten album to spokój, beztroska, błogość, szum morza i pozytywny dźwięk ukulele w jednym :). Cały album do odsłuchania znajdziesz tutaj:

 


4. Rusz tyłek!


I błagam Cię, nie siedź w domu! Idź do kina lub na fajny klubowy koncert. Wiem, że chłodek za oknem nie zachęca do wychylania nosa zza kołdry, ale gwarantuję Ci, że jak już to zrobisz, to zachce Ci się...chcieć. Chcieć przyjemnie przespać spędzić jesień, chcieć poznawać nowe rzeczy, chcieć mieć dla siebie czas i dobrze go wykorzystać ♥.


5. Bądź super!

Najpiękniejsze oczy we wszechświecie ♥

Bądź dobrym człowiekiem - tak po prostu. Zwłaszcza dla futrzanych braci, którzy ciężko znoszą coraz chłodniejsze miesiące. Wykorzystaj nieco luźniejszy weekend na ocieplenie psiej budy. Wymień siano, słomę na nowe. I pamiętaj o ciepłym jedzonku. To cholernie ważne i potrzebne,  a wymaga naprawdę małego nakładu pracy z Twojej strony ;).

Hmmm, wygląda na to, że już wiesz, co warto zrobić w październiku. Mam nadzieję, że wykorzystasz przynajmniej jeden pomysł! ;)

 Ściskam!

niedziela, 9 października 2016

O wężu, macaniu w Rossmannie i wciąganiu chmielu [tygodnik]



Na początek poproszę o małe oklaski na zachętę. Tym razem tygodnik wjeżdża po bożemu, w niedzielę. W dzisiejszym wpisie opowiem Wam o wężu, który wężem nie był, macaniu w Rossmannie i relaksującym wciąganiu chmielu :D.

Zacznijmy może od tego, że od jakiegoś czasu z zapartych tchem oglądałam na yt recenzje złuszczających skarpet. Miałam wszystko jak na tacy - before & after oraz dramatyczne zwroty akcji w trakcie procesu złuszczania :D. Od samego początku czułam, że to produkt dla mnie - leniwca, dla którego zabiegi pielęgnacyjne stóp to nie byle jaka kara ;p. Dlatego stwierdziłam, że przemęczę się te 1,5 tygodnia, a później będę świecić na prawo i lewo swoimi baby stópkami :D. Przymierzałam się do zakupu poleconych skarpet, ale pech chciał, że nie były dostępne stacjonarnie. Odezwała się we mnie polska, wiosenna cebulka i stwierdziłam, że nie będę płacić za przesyłkę. Ale akurat tak się złożyło, że w Biedronce pojawiły się złuszczające skarpetki Dr Pomoc:

źródło: klik

I choć nigdy przedtem nie słyszałam o tej marce, postanowiłam zaryzykować. Zostawiłam w kasie 10zł i zadowolona wróciłam do domu :D. Tego samego dnia przystąpiłam do zabiegu, a przez kolejne kilka czekałam na efekty. Po okołu dwóch dniach zaczęły mi się robić zadziorki - takie małe sterczące skórki niegotowe w pełni na złuszczenie. Uzbroiłam się więc w cierpliwość i ok. 4 dni po zabiegu zaczął się prawdziwy proces złuszczania - niestety tylko miejscowy. Małe fragmenty skóry zaczęły się złuszczać, zwłaszcza w środkowej części stopy, czyli tej najbardziej delikatnej i miękkiej, która nie potrzebowała kuracji wstrząsowej ;p. Następnie ruszyły naprawdę małe partie skóry z krawędzi stopy. Niestety pięty, na których najbardziej mi zależało nie były wzruszone glikolem ;p. Dlatego mam do Was pytanie, czy stosowałyście tego typu skarpetki i czy doczekałyście się efektu wow?

Ok, stopy mamy za sobą ;p. Przejdźmy więc do macania. Gdybym miała w jednym zdaniu opisać swój stosunek do promocji -49% w Rossmannie, powiedziałabym: Portfel się śmieje, a serce płacze.  No bo z jednej strony jest to spora oszczędność na stacjonarnych zakupach, a z drugiej warunki zakupów i stan kosmetyków są często dramatyczne. Brak testerów i masowo otwierane przez klientki pełnowartościowe produkty sprawiają, że naprawdę odechciewa mi się drogeryjnych byznesów. No bo co mi po wyschniętym, pełnym bakterii tuszu do rzęs za połowę ceny czy spękanym lakierze do paznokci? Hmmm, no thanks. Nie oznacza to jednak, że nie można się przed tym w żaden sposób uchronić. I właśnie dlatego przychodzę Wam na ratunek ze swoimi tipami:

1. Poproś ekspedientkę o pomoc.
Nie krępuj się nawet wtedy, gdy półka ugina się od ilości Twojej ulubionej maskary czy pudru. Bardzo często w szufladzie szafy danej marki lub na zapleczu skrywają się nietknięte żadnym szponem zapasy :D.

2. Wybieraj produkty z testerami.
Obecność testerów oczywiście nie gwarantuje świeżości pełnowartościowych produktów. Jednak mając do dyspozycji tester, każda klienta o zdrowych zmysłach daruje sobie otwieranie nowego produktu. Jest więc spora szansa, że na półce kryje się jakiś nietknięty, dziewiczy kosmetyk, na którym Ci zależy ;). 

3. Sięgaj po zabezpieczone produkty.
Powiedzmy sobie szczerze, z porządnie zapakowanym kosmetykiem każda wścibska łapa ma więcej roboty. Są więc produkty, co do świeżości których możesz być pewna. Jest to np. żelowy eyeliner z Maybelline - żeby go otworzyć, trzeba najpierw rozszarpać kartonik :D. To samo tyczy się chociażby żelowych lakierów do paznokci Sally Hansen. I choć szafa pęka w szwach od  pojedynczych lakierów, które łatwo rozkręcić, to są w sprzedaży również zapakowane dwupaki, które nie powinny Ci dostarczyć tylu rozczarowań :). 

A żeby nie było, że szewc bez butów chodzi, to pokażę Wam swoje dotychczasowe zakupy:


W poprzednim tygodniu do mojego koszyka wpadł również wspomniany wcześniej zestaw do paznokci: żelowy lakier w kolorze nude + top coat Sally Hansen ;). Biedaczek nie załapał się na zdjęcie, ale na pewno Wam go pokażę przy najbliższej okazji.

Kosmetyki kosmetykami, ale nic nie relaksuje tak jak wciąganie chmielu. A tak serio, byłam ostatnio w okolicznym browarze na wykładzie o chmielu. Jak się tam znalazłam? TŻ pasjonuje się browarnictwem, więc jak tylko wyhaczyłam informację o wykładzie, postanowiłam działać :D. I właśnie tym sposobem spędziliśmy jedno miłe popołudnie na piwnych dyskusjach, wąchaniu chmielu i słuchaniu ciekawostek :D. I dzięki temu mogę Wam zdradzić sposób na bezsenność - napar z szyszek chmielu lub...szyszki wsadzone do uszu. Pewnie myślicie, że zwariowałam? Nie, jeszcze nie ;). Chmiel zawiera bioflawonoidy, które wspomagają zasypianie i naturalny sen :). 


Patrzcie ją, jak się zaciąga! :D

I tym sposobem dobrnęliśmy do końca tego tygodnika. Nie zapomnijcie napisać mi o swoich doświadczeniach ze złuszczającymi skarpetkami i rossmannowych łowach :). 

 Ściskam!

czwartek, 6 października 2016

FIT myślenie, którego nigdy nie zrozumiem


Jako fit sarenka dobrze wiesz, co Ci wolno, a czego masz za wszelką cenę unikać. I właśnie dlatego w Twojej diecie nie ma miejsca na zabieloną zupę czy serek wiejski o standardowej zawartości tłuszczu, nie wspominając już o niedzielnym mielonym zagryzionym ogórasem. Twoje każde piątkowe wyjście ze znajomymi kończy się odsączaniem tłustawej pizzy w serwetkę, zeskrobywaniem panierki z chicken nuggets i sączeniem coca-coli zero, która w przeciwieństwie do świeżo wyciskanego soku nie powoduje takiego skoku cukru we krwi. Ale wreszcie przychodzi niedziela - jedyny dzień, kiedy możesz sobie trochę pofolgować. Ale nie, Ty jesteś dzielna jak dres pod blokiem i nie cheatujesz nawet wtedy. Dlatego smażysz te swoje wysokobiałkowe pancakes, które bez wyrzutów sumienia obficie polewasz karmelowym sosem 0 kcal.  Jesteś tak naproteinowana, że zaczynam się zastanawiać, czy mogę wyciągnąć Cię na spacer. Jeszcze Ci się zetnie białko w kontakcie z jesiennym słońcem, a ja skończę w pierdlu za usiłowanie zabójstwa. No po co mi to? Po co? :D

A już tak na poważnie, mam nadzieję, że jesteś jedną z tych osób, dla których bycie fit to coś innego niż wielkie ciśnienie na zrobienie "formy życia", która na dłuższą metę skutecznie Ci to życie uprzykrzy i być może znacząco skróci. Szczerze mówiąc, łapię się za głowę, widząc siłownianych dzików i...lochy (pardon, nie mogłam się powstrzymać :D), którzy opowiadają o swoich czystych michach pomiędzy soczystym kęsem  tablicy Mendelejewa a słodkim beknięciem po fit napoju bez dodatku cukru. I tak się zastanawiam, kiedy w siłowniach zawitają automaty z colą zero. Sosy 0 kcal - 100% chemii są już na wyciągnięcie każdej napompowanej ręki, więc myślę, że będzie to soon, Babe, soon! 

I choć ta cała fit rewolucja  ruszyła nasze ociężałe zadki z kanapy i skłoniła nas do lektury składów dłuższych niż sezon Mody na Sukces, to jednocześnie stworzyła pokolenie głąbów (przepraszam za dosadność), którzy aspekty wizualne przedkładają nad swoje zdrowie. Pokolenie, które boi się zjeść garść truskawek czy nieco ponad 100 gramów pieczonych ziemniaków. Pokolenie, które eliminuje ze swojej diety co drugą grupę pokarmów, choć nie wykazuje na nie żadnych nietolerancji. Pokolenie,  które puchnie i zalewa się tłuszczem na samą myśl o twarogu czy smażonej rybie. I wreszcie pokolenie, które w imię redukcji tnie kalorie bardziej niż niewyszkolona fryzjerka Twoje długo zapuszczane włosy. To również pokolenie, które odmawia sobie naturalnych, wysoko odżywczych produktów i z dumą zastępuje je chemicznym syfem. Pokolenie, dla którego jedynym wyznacznikiem jakości jest kaloryczność napisana drobnym maczkiem z tyłu opakowania. 

Proszę, nie daj się ogłupić.  Nie stawiaj znaku równości między lekkie a zdrowe. Nie rezygnuj z domowej roboty smoothie ani weekendowych naleśników ze 100% polewą czekoladową. I nie daj sobie wmówić, że w życiu liczy się tylko forma. Bo w życiu najbardziej liczy się zdrowie. Bez niego nie zrobisz nic, nawet tej swojej wyśnionej kraty.

Ściskam!

poniedziałek, 3 października 2016

Jak zostałam matką, pożarłam pizzę i nie zajrzałam LP pod kołdrę [tygodnik]


To będzie wyjątkowy tygodnik. No bo kto normalny pisze podsumowanie tygodnia w poniedziałek? :D Tym razem zdradzę Wam coś, co ukrywałam przed Wami od dawna, opowiem o swojej włoskiej kochance i pocałunku z LP - babeczką od "Lost on you". Zapnijcie pasy, bo za 3-2-1...lecimy!

Nie czekałam na nią 9 miesięcy. Nie zostałam bohaterką lokalnej porodówki. Ba, porodu wcale nie było. A jednak zostałam matką. Jak to się stało? Pod wpływem emocji zdecydowałam się na adopcję. Jestem świadoma, że to decyzja na całe życie, a więc powinna być przemyślana. Ale wiecie jak to jest, czasem pojawia się to dziwne ukłucie w serduchu, które każe nam działać tu i teraz. I właśnie tak zrobiłam. Adoptowałam pszczołę :-). Nie wiem, jak ma na imię ani jak wygląda. Nie wiem nawet, w jakim jest wieku. Wiem o niej tylko jedno - jeżeli jej zabraknie, to zabraknie również moich ulubionych owoców i warzyw. Zabraknie Twojej porannej kawy i mojej pospiesznie wypitej herbaty. A później zabraknie i Ciebie i mnie. Nie wierzysz? No to obejrzyj ten krótki filmik:
  


To jak, przygarniesz pszczelą rodzinkę pod swój dach? Adopcja jednej pszczoły kosztuje 2zł. Dwa złote, za które możesz kupić małą paczkę chipsów lub dwa wątpliwej jakości pączki. Oczywiście wybór należy do Ciebie :D. Więcej informacji znajdziesz na: https://adoptujpszczole.pl/

A skoro mowa o jedzeniu, to nie mogę nie wspomnieć o miłości mego życia - pizzy. We wrześniu nie miałam czasu na przyjemności - leniwe weekendy, wycieczki czy gotowanie. A właśnie to ostatnie sprawia, że jestem wychillowana, bo jak wiadomo człowiek głodny lub jedzący byle jak to człowiek zły ;). Na szczęście od piątku mam już więcej czasu. Jeżeli wciąż nie wiecie, dlaczego, to odsyłam Was to poprzedniego wpisu: KLIK :). W każdym razie swój pierwszy wolny dzień spędziłam przy garach. Zrobiłam zupę-krem z brokułów, ale kto by tam się wzruszał zupą. Jednak pizza to zupełnie inna historia. Kilka lat temu za namową TŻ-a zaczęłam się bawić w pieczenie domowej pizzy i do dziś nie mogę się z tego wyleczyć. Na szczęście nie jest to groźne uzależnienie. W końcu malutkie fałdki na brzuchu nie gryzą :D. Thank God! I powiem Wam, że odkąd poznałam smak pizzy z prawdziwą mozzarellą, a nie seropodobną breją, to wcale mnie nie ciągnie do pseudopizzeri. Dlatego mam nadzieję, że jeżeli swój pierwszy raz z domową pizzą macie wciąż przed sobą, to widok mojej włoskiej kochanki zachęci Was do rychłej utraty dziewictwa ;):


 
Skoro już przypadkiem zahaczyłam o seks, to od razu wspomnę, że nie do końca rozumiem, gdy obcych ludzi interesuje bardziej to, z kim sypiamy niż to, kim jesteśmy i ile talentów i magii w sobie skrywamy. I właśnie tak jest w przypadku LP, którą na pewno kojarzycie za sprawą tej piosenki: 



Piosenka piosenką i jej zajebistość zajebistością, ale tym, co wywołało największy szum na yt jest ostatnia scena teledysku, w której LP całuje się z kobietą. Serio? W świecie, w którym zgraja czubów bzyka się na szklanym ekranie, w którym publikujemy swoje peniski na snapie czy innym instagramie szokuje nas pocałunek? Ja, szczerze mówiąc, do gardła ani innego uroczego otworu nie zamierzam nikomu zaglądać. Zdecydowanie bardziej wolę w tym czasie skupić się na muzyce i to nie byle jakiej. I Was zachęcam do tego samego :). LP to chodzący talent, człowiek-orkiestra i naprawdę warto zapoznać się z jej twórczością. W szczególności polecam Wam kawałki: Muddy Waters, Forever for now, bardziej energetyczne Tokyo Sunrise czy Into the Wild. Koniecznie posłuchajcie ich w wersji live session, np. :



To by było na tyle w dzisiejszym tygodniku :). Było prorodzinnie (bzzz :D), apetycznie i muzycznie ;). Kto nie przysnął w połowie, zostawia komentarz! A tak serio, przyznajcie się, czy wśród Was kryje się taki pizzożerca jak ja? ;)

Ściskam!

sobota, 1 października 2016

Historia cholernie szczęśliwego magistra


Gdybym miała Wam powiedzieć, jak się teraz czuję, wystarczyłoby mi jedno słowo - ulga. Ostatnie miesiące były dla mnie cholernie stresujące przede wszystkim za sprawą studiów. Pisanie pracy magisterskiej i związane z tym komplikacje w dużej mierze nie wynikające z mojej winy dały mi popalić do tego stopnia, że w pewnym momencie zaczęłam wątpić w swój edukacyjny happy ending. Ale jednak udało się zrobiłam to. Wzięłam się w garść i doprowadziłam sprawę do samego końca. 

Muszę przyznać, że druga połowa września była dla mnie czystym wariactwem. Cały mój świat sprowadził się do krążenia między nową pracą a domem, w którym jedyną intymną relację utrzymywałam z Wordem. Przez kilka dni spałam po 2-4 godziny. Kładłam się spać po północy i wstawałam przed 03:00. Pisałam, nanosiłam poprawki, uzupełniałam braki w bibliografii i tak bez przerwy do godziny 13:00, kiedy wsiadałam w samochód i jechałam do pracy. Wracałam ok. 20:00. Wtedy miałam chwilę na ciepły, często typowo fast-foodowy posiłek i pospiesznie wypitą herbatę. I później znowu 4 godziny na pisanie, śmieszne kilka godzin na sen i kolejny 10-godzinny maraton (wówczas :)) niedoszłego magistra. Było ciężko, zwłaszcza wtedy, gdy buntowało się ciało, a głowa chciała pracować. Ale zacisnęłam zęby i tym sposobem od dwóch dni jestem spełnioną panią magister i bardzo podbudowaną Nikoliną :-).

Sama obrona była dla mnie magiczna. Stres przed wejściem do sali, a później duża pewność siebie i ogromny spokój. Szczegółowo odpowiadałam na wszystkie pytanie aż w pewnym momencie osoby z komisji zaczęły pod nosem śmieszkować, że taka ze mnie gaduła ;-). Wychodząc z sali, miałam świadomość, że naprawdę dałam radę i że wszystko zagrało tak jak chciałam. Po chwili zostałam zawołana na ogłoszenie wyników. I usłyszałam: Jako przewodniczący komisji gratuluję uzyskania tytułu magistra z oceną bardzo dobrą. Boże, myślałam, że umrę ze szczęścia. A to jeszcze nie był koniec! Przewodniczący komisji, który jak pewnie się orientujecie nie zadaje żadnych pytań i jest odpowiedzialny jedynie za część formalną i prawidłowy przebieg obrony, powiedział: Zazwyczaj nie słucham, co kto mówi, ale Pani naprawdę słuchałem i to z prawdziwą przyjemnością. Czujecie to? No myślałam, że im się tam rozpłynę i będą mnie zbierać z podłogi łyżeczką :). 

I nie piszę tego wszystkiego z czystej próżności, choć muszę przyznać, że to cudowne uczucie być z siebie tak cholernie dumnym jak ja jestem teraz. Piszę to głównie po to, żeby podzielić się z Wami swoim szczęściem i pokazać Wam, że nigdy, ale to nigdy nie można się poddawać. Uwierzcie mi, że ten wpis nie jest w stanie oddać nawet w małym stopniu tego, w jak bardzo czarnej (no offence!) dupie byłam. A teraz jestem na szczycie i Grubson może mnie pocałować w... rękę oczywiście ;).  
  
Ściskam Was bardzo serdecznie,
Wasza cholernie szczęśliwa Fitkola FATkola :)
(to wszystko wina tych kilku pudeł Guseppe! ;p) 

PS. Na zdjęciu od lewej: obłędne kwiaty, które dostałam po obronie ♥, moja szczęśliwa micha :) i tort-prezent autorstwa Lubego :).