sobota, 24 czerwca 2017

Bój się i rób

 

Nie jestem idiotą


Nie lubię pieprzenia. Takiego gadania, że jeśli się czegoś boisz, to przegrywasz życie. Że jeśli z dnia na dzień nie rzucasz pracy ani partnera, to jesteś największym cykorem i loserem w jednym. A jeśli nie pływasz w oceanie pełnym rekinów w przerwie między piątym a piętnastym kieliszkiem absyntu, to Twoje życie nie ma najmniejszego sensu. Nie wspominając już o zaciągniętym na spontanie kredycie, który będziesz spłacać do usranej śmierci.

Bo w tym wszystkim nie chodzi o to, żeby robić totalne głupoty i niczego się nie bać. No przecież nie jesteś idiotą. Masz mózg, którego dzielnie używasz dzień w dzień. To normalne, że w Twojej głowie kłębi się masa wątpliwości i obaw. Martwisz się o to, co będzie jutro. Masz przecież sporo zobowiązań. Jesteś odpowiedzialny za siebie i za bliskich - to wszystkim znane "jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś" nie wzięło się z kosmosu.

A jeśli nie dam rady?


Ale powiedzmy sobie szczerze, bardzo często boisz się czegoś tylko dlatego, że jest nowe i nieznane. Boisz się, bo w siebie nie wierzysz. Boisz się podjąć nowej pracy, choć do obecnej chodzisz jak za karę. Boisz się pojechać na zagraniczne wakacje życia, bo pewnie okaże się, że Twój angielski jest mega słaby. Boisz się zagadać do grupki nieznajomych na imprezie, bo prawdopodobnie zrobisz z siebie idiotę. Boisz się udzielać rad, bo przecież zawsze jest ktoś, kto wie lepiej od Ciebie. Boisz się założyć 10-centymetrowe szpilki, bo co sobie ktoś pomyśli o dziewczynie mającej ponad 180 cm wzrostu. Boisz się spróbować krewetek, bo co jeśli się okaże, że wcale ich nie lubisz i wyrzuciłeś kasę w błoto. 

Ja też się boję wielu rzeczy. Naprawdę. Tak było, jest i będzie. Ale to nie znaczy, że pozwolę żeby strach mnie paraliżował. Żeby sterował moim życiem. Decydował, gdzie mam być, a gdzie być nie powinnam. Nie będę siedziała w złotej klatce tylko dlatego, że jest "ciasna, ale własna" i... dobrze mi znana. Wiem, że poza nią jest całe mnóstwo rzeczy, które chcę poznać. I nie mam żadnej pewności, że rzeczy, o których dzisiaj myślę z uśmiechem na twarzy okażą się dla mnie dobre. Ale to nieważne. Chcę widzieć, doświadczać, smakować tego, co nowe. Czuć to wszystko na własnej skórze. Choćbym się następnego dnia miała porzygać od tych nowości.

Bój się i rób 



I nie zamierzam zgrywać bohatera narodowego, który bez najmniejszego mrugnięcia skacze w ogień. Bo w życiu nie chodzi o to, żeby przestać się bać. Chodzi o to, żeby działać pomimo lęku. Dlatego bój się i rób. Nie chowaj się za maminą spódnicą ani pod łóżkiem.  Rób swoje. Rób wszystko to, o czym marzysz, a co być może wydaje się poza Twoim zasięgiem. Rób wszystko, na co podobno już jesteś za stary. Wszystko, czego Ci nie wypada, a na myśl o czym masz dreszcze. Zacznij pisać tę cholerną książkę. Naucz się wreszcie pływać. Nie żałuj tysiaka na skok ze spadochronem, o którym tak trąbisz znajomym od dobrych 5 lat. Co z tego, że masz już ponad 30. Chcesz, żeby Twoje życie było jak powolne umieranie? Nie? To nie żałuj sił, czasu i pieniędzy na spełnianie marzeń. Kolekcjonuj wrażenia, a nie przedmioty, które za kilka lat nie będą miały dla Ciebie żadnej wartości. Idź przed siebie i już nigdy nie rezygnuj. Z siebie. 


Ściskam!

piątek, 16 czerwca 2017

Jak zostałam wielką blogerką?


Odkąd bycie blogerem stało się profesją, wielu początkujących głowi się, jak zrobić na tym hajsy. Dlatego postanowiłam wyjść wszystkim zainteresowanym naprzeciw i opowiedzieć, jak w jeden dzień zostałam wielką blogerką. Ale zanim to zrobię, pozwolę sobie na małe słowo wstępu.

Mały człowiek


Zastanawiam się, czy masz wokół siebie małych ludzi. Hmmm... chyba każdy zna chociaż jednego małego człowieka. I nie chodzi mi o ziomka "metr pięćdziesiąt w kapeluszu", tylko o kogoś, kto całą swoją energię poświęca na narzekanie, krytykowanie innych i podcinanie im skrzydełek. No wiesz, o kogoś, kto swoim brakiem ambicji zaprzepaścił tysiące pięknych marzeń, tylko dlatego, że wymagały wysiłku. A teraz zamiast nadrobić stracony czas i wziąć się do pracy, siedzi bezczynnie na swoim zapyziałym podwórku, bacznie wszystko obserwuje i  drwi z Ciebie i Twojej motywacji.

Ostatnio przydarzyło mi się coś, co w sumie nie wiem, czy było bardziej śmieszne czy może jednak żałosne. Środek tygodnia, dzień - a dokładniej poranek - jak co dzień. Poszłam pobiegać. Ale najpierw standardowo rozgrzewka na trasie. Mijałam sąsiada, więc rzuciłam szybkie "dzień dobry" i zaczęłam truchtać. Ale zaraz, zaraz. Jego odpowiedź nie zakończyła się na "dzień dobry". Bez większego skrępowania skomentował do swojego znajomego: "Taaa, bo to ta wielka blogerka he-he" (ironia - level hard). Say what? Serio czy się przesłyszałam?

Nie wiem, skąd w ludziach tyle jadu. Oh wait, wiem, ale kompletnie tego nie rozumiem. Ktoś próbuje umniejszyć moją wartość tylko dlatego, że każdego dnia się cholernie staram? Dlatego, że wstaję wcześnie rano (no dobra, ściemniam, o 09:00, hiehie), żeby pójść pobiegać przed pracą? Dlatego, że walczę ze swoimi słabościami i dzień w dzień przesuwam granice swojej wytrzymałości? Czy dlatego, że poza pracą mam zajęcie, które sprawia mi ogromną przyjemność? Zajęcie, dzięki któremu bywam w ciekawych miejscach i poznaję cudownych, ambitnych ludzi, którzy nie boją się marzyć i którzy wiedzą, do czego służą dwie nogi i dwie ręce. A może nie do pomyślenia jest to, że od kilku miesięcy codziennie budzę się z wielkim uśmiechem na twarzy i turbo energią? (z małym przerwami na bycie kołderkowym naleśnikiem ;p) Że cieszy mnie każda mała rzecz, a ja sukcesywnie dokładam sobie kolejne powody do radości?

Wielka blogerka 


Chyba nikomu nie muszę tłumaczyć, że żadna ze mnie "wielka blogerka". Myślę, że szybki rzut okiem na statystyki wystarczy ;). I nie mam z tym absolutnie żadnego problemu. Powiem więcej, nie chciałabym, żeby ludzie poznając mnie, widzieli we mnie tylko Fitkolę. W końcu to tylko mały procent tego, kim jestem i co robię. Nie jestem liczbą odsłon i unikalnych użytkowników. Nie jestem Twoim mniej lub bardziej miłym  komentarzem. Nie jestem workiem na lajki i hejty. Jestem człowiekiem z marzeniami.  

Są jednak ludzie, którym nie mieści się w głowie, że można żyć pasją, a tym bardziej się z niej utrzymywać. Że życie od 10-tego do 10-tego to nie jedyne wyjście, a wybór każdego z nas. Że życie nie kończy się na wyjściu z i do pracy. Oni nie rozumieją, że marzenia nie są po to, by je mieć, tylko po to, by je realizować dzień po dniu. I gwoli jasności, nie piszę tego wszystkiego, żeby się pochwalić ani tym bardziej pożalić, że ktoś w przypływie bólu dupy nazwał mnie "wielką blogerką". Zależy mi jedynie na tym, żebyś Ty czytając ten tekst, obiecał sobie, że nigdy się nie poddasz. Nigdy nie przestaniesz. Nawet, gdy ktoś wyśmieje Ciebie, Twoje marzenia, Twoje pasje. Proszę, nie pozwól, żeby mali ludzie odebrali Ci chęć do robienia rzeczy wielkich. 

Wiesz, po tamtych słowach przebiegłam o 3 kilometry więcej niż dnia poprzedniego. Pękła moja pierwsza 10-tka :-). I wiem, że nikt ani nic mnie nie zatrzyma. Mam głęboko w dupie sfrustrowanych ludzi, a ich zła energia spływa po mnie jak po kaczce. A nie, znowu ściemniam. Wcale nie mam ich w dupie. Są dla mnie ogromną motywacją, bo patrząc na nich, wiem, jak nie chcę żyć. Jestem bezczelnie pewna, że tak żyć nie będę. Za dwa tygodnie spełnię swoje kolejne marzenie. I pomyśleć, że ja się dopiero rozkręcam :-).

Ściskam! 

sobota, 3 czerwca 2017

Czy ciężko przebiec Runmageddon Intro? Jak się przygotować?


Jeszcze pół roku temu nie uwierzyłabym, że przebiegnę Runmaggedon. Po pierwsze, pewnie zabrakłoby mi odwagi, a po drugie - ja i bieganie? Hell no! A teraz? Teraz zastanawiam się, jak przygotować się do kolejnego startu.

Wszystko zaczęło się od mojego kumpla - sportowego świra, który przybliżył mi temat biegów z przeszkodami. Opowiedział mi o swoich startach raz, drugi, trzeci i co tu dużo mówić, rozbudził moją ciekawość i chyba nie do końca świadomie wjechał mi na ambicje. No bo jak taki cienias (tak się czułam pod względem fizycznym) miałby przebiec min. 3 km, pokonując na trasie kilkanaście przeszkód? Jaaasne. Przecież nigdy nie biegałam. Ok, za wyjątkiem tych kilku razy na w-fie. Pamiętam, że szło mi dobrze na krótkich dystansach. Byłam jedną z szybciej biegających dziewczyn w klasie. Niestety w trakcie dłuższych biegów wypruwałam sobie flaki.


Jak znalazłam motywację?  

 


Przełom nastąpił w Nowym Roku. To właśnie wtedy postanowiłam, że przebiegnę Runmageddon. Wiedziałam, że muszę to zrobić. Nie dlatego, że czułam się na siłach. Wręcz przeciwnie. Czułam, że nie dam rady pod żadnym względem. Był to dla mnie bardzo ciężki okres, o czym szerzej pisałam tu i tu. I pomimo tego, że czułam się wtedy złamana, wiedziałam, że przyjdzie czas, kiedy będę musiała o siebie zawalczyć. Nie dlatego, że tak wypada, że ktoś ode mnie tego wymaga. Tylko dlatego, że na to zasługuję. W styczniu, gdy pojawiły się pierwsze zapisy, od razu wniosłam opłatę startową. Mocno wierzę w zasadę "polskiej cebulki" - co zapłacone, trzeba wykorzystać w 100%. No wiesz, w restauracji wylizać talerzyk do końca, nawet jeśli już pękasz z przeżarcia. I'm kidding. Just a little. Wiedziałam, że gdy to zrobię (opłacę swój start, a nie wyliżę talerzyk, Obżartuchy!), nie będzie odwrotu i bardzo chciałam żeby go nie było.


Jak się przygotowywałam? 




Z początkiem kwietnia zaczęłam przygotowania. Ale proszę, nie wyobrażajcie sobie mnie ze 100-kilogramową sztangą na plecach biegającą półmaratony. Zaczynałam od 650 metrów truchtu. Taaak, słownie: sześćset pięćdziesiąt metrów. Minuta przerwy i kolejne. I tak razy dwa, co dawało mi w sumie 2,5 km. Truchtałam tak przez  jakieś 1,5-2 tygodnie, średnio 3 razy w tygodniu. Można by pomyśleć, że sukces miałam już w garści. W końcu w Runmageddonie Intro miałam do przebiegnięcia 3 kilometry. Zatem od upragnionego dystansu dzieliło mnie zaledwie 500 metrów. Teoretycznie. W praktyce sprawy miały się nieco inaczej. Przecież docelowo nie miałam sobie robić żadnych przerw, a w dodatku miałam do pokonania 15 przeszkód. Dlatego stopniowo zaczęłam zwiększać dystans i zmniejszać częstotliwość przerw. Biegłam 1 km, robiłam minutę przerwy - wszystko x3. W końcu rozbiegałam się (a tak naprawdę swoją głowę - napiszę o tym przy innej okazji) nieco bardziej. Pękła moja pierwsza 4-ka, a bezpośrednio przed startem 5-tka. Wiedziałam, że 3-kilometrowy dystans pokonam bez problemu.

Ale co z przeszkodami? Nie trenowałam typowo siłowo. Od stycznia chodziłam raz w tygodniu na zajęcia, które w pewnym sensie można nazwać siłowymi. Jednak powiedzmy sobie szczerze, ćwicząc z taką częstotliwością, nie ma co liczyć na cud. Cud nad Wisłą, bo to właśnie w stolicy przy Wale Miedzeszyńskim odbywał się bieg.  Około miesiąc przed biegiem nieco zwiększyłam częstotliwość ćwiczeń. Przeprosiłam się z Chodakowską i Mel B. W międzyczasie wygrałam karnet na zajęcia fitness, więc na dwa tygodnie przed Runmageddonem wpadło mi kilka dodatkowych zajęć. Nie ćwiczyłam z obciążeniem, a mimo to dałam radę.


Jakie przeszkody są na Runmageddon Intro?

 


Jeżeli chodzi o przeszkody, były to m.in. 3-metrowe ściany. Duuużo ścian. Z tego miejsca dziękuję wszystkim panom, którzy podali mi pomocną dłoń, ramię, plecy i inne mniej oczywiste części ciała, a  tym samym pomogli mi pokonać tę przeszkodę :). Jesteście wielcy! Poza tym było sporo czołgania się w błocie ♥, mule rzecznym, pod drutem kolczastym, siecią czy też oponami. Nie zabrakło też przejścia przez rzekę, które bardzo mi się spodobało, wspinaczki po linie (moja pięta Achillesowa) czy Indiany ("lot" na linie zawieszonej nad wodą). Był również bieg z oponami/workami z piachem, przewracanie opon od traktora. Na trasie pojawiła się również jedna przeszkoda logiczna. Nie pamiętasz, czy najpierw wykonuje się dodawanie czy mnożenie? No cóż, kto nie ma w głowie, ten ma w nogach - czeka Cię nieco dłuższa trasa! :D (Ja podałam poprawną odpowiedź, bang!)


Czy warto? 

 


Jeżeli zastanawiasz się, czy warto wziąć udział w Runmageddonie, to przestań o tym myśleć. Po prostu to zrób. Poczuj dawkę adrenaliny, pozytywną energię i spędź ten czas z ludźmi, którzy wiedzą, że siła i charakter to nie rzecz nabyta, lecz ciągła praca, która przynosi niesamowite efekty :-). A skoro o mega fajnych ludziach mowa, nie mogę nie wspomnieć o mojej ekipie. Iza, Marta, Iza, nie mogłam sobie wymarzyć lepszego towarzystwa! Jesteście niesamowite. Do zobaczenia na kolejnej trasie! :-)  A Was, drogie Robaczki, mam nadzieję, że już nie muszę dłużej zachęcać :).

Ściskam!