sobota, 30 grudnia 2017

Podsumowanie roku i blogerskie pierdololo

 Fot. Mikołaj Sumiński / MUA Marlena Markowska 
Przez okrągły rok zmotywowane blogiery zalewają internet swoimi DIY planerami - tygodnikami, miesięcznikami. Polecają najlepsze habit trackery i co-tam-jeszcze-sobie-zamarzysz, a to wszystko ku chwale turbo produktywności. Za każdym razem, gdy coś takiego widzę, w mojej głowie pojawia się myśl: "No nic tylko rzucić robotę, zostać w domu i drukować te magicznie zmieniające życie tabelki, testować skazujące nas na sukces apki". Jednak już jeden mały łyk wina sprawia, że krew dopływa mi do mózgu i porzucam te szalone plany (... i drukuję po pracy ;p, np. taki piękny roczny mini-planer od Los Grafikos). Ale część tzw. influencerów chyba nie pije wina (nawet Prosecco z open baru?!) albo pije za słabe, bo dalej napieprza jak karabin maszynowy motywującymi cytatami w nieco dopieszczonej wersji - "Carpe diem, Koty!". Na prawo i lewo trąbią o swoich planach podbicia świata w najbliższym czasie - "Misie Pysie, koniecznie bądźcie ze mną w najbliższy poniedziałek". O upieczonej szarlotce dla teściowej, naprawionym kranie i porannej aktualizacji social mediów (a to wszystko w zaledwie 1,5 godziny!) piszą jak o zdobyciu Oscara.

Blogerskie pierdololo 


Rozglądam się wokół i zaraz, zaraz... Ja też mam sprawny kran i zdarza mi się upiec ciasto. No dobra, teściowej jeszcze się nie dorobiłam (U got me!). I choć też chętnie o tej szarlotce napiszę, ba, nawet pstryknę jej kilka fotek, to pod koniec roku nie zbiera mi się na pierdololo, czyli brak konsekwencji i gadanie dla samego gadania ("A nuż ktoś ważny zalajkuje i machnę virala" ;)). Ludzie, którzy planują każdą minutę swojego życia pod kątem produktywności pod koniec grudnia odkrywają Amerykę (sorry, kto inny był pierwszy). Jak jeden mąż twierdzą, że podsumowania są zbędne. Że to tylko przechwałki zamieszczone na łamach internetu. Albo wręcz przeciwnie - podkopywanie własnej, i tak niskiej, samooceny. Serio? To ci sami, którzy częściej podsumowują niż robią? One more wine, please, bo na trzeźwo nie dam rady.

Czy warto robić podsumowanie roku, miesiąca...? 


A ja właśnie myślę, że podsumowania są spoko, bo wtedy czarno na białym widzimy, co nam służy, a co nas krzywdzi. Co robimy zajebiście, a do czego mamy słomiany zapał. Na czym nam zależy. Na czym powinno nam zacząć zależeć bardziej, a w  jakich kwestiach możemy całkowicie odpuścić. Dużo łatwiej to wszystko ustalić, gdy patrzymy z dystansu, który przychodzi z czasem. A czy to będzie rok, dwa miesiące czy tydzień nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Tak samo jak to, czy wyciągnięte wnioski potraktujecie jak coś bardzo intymnego czy podzielicie się tym ze światem. Wasze życie, Wasze decyzje. W podsumowaniach najważniejsze jest to, żeby najpierw opadły nierzadko skrajne emocje - nadmierna ekscytacja, złość, urażona duma czy nie do końca uzasadniony żal do siebie,  które potrafią kosmicznie zakrzywić rzeczywistość. Dlatego dajcie sobie czas i... nie bójcie się podsumowań. Są naprawdę dobrym drogowskazem :).

Ściskam!


sobota, 7 października 2017

Jak zmotywować się do ćwiczeń jesienią i zimą?

 Wrześniowy Runmageddon Rekrut (6km, 30 przeszkód) z moją ekipą :) 

Jesień może oznaczać tylko jedno - paradowanie w skąpym bikini mamy już za sobą. Uff. Wreszcie można poluzować szelki, nie spinać się z dietą i odpuścić siłownię. Przez kolejne kilka miesięcy nikt nie będzie wytykał nam cellulitu i pokaźnej oponki na brzuchu. Grube swetry i kurtki przykryją wszystko - włącznie z potrzebą dbania o siebie i swoje zdrowie. 

Jak zmotywować się do ćwiczeń jesienią i zimą?


W tym całym szale na bycie fit priorytetem powinno być zdrowie i bardzo dobre samopoczucie. Nie nogi-karabiny. Nie krata na brzuchu. Nie ładnie zarysowane plecy. Tylko zdrowie. Cała reszta to przyjemne efekty uboczne, które jeszcze bardziej nakręcają do działania. Chyba każda z nas zna przynajmniej jedną atrakcyjną, szczupłą dziewczynę, która nie jest ani zdrowa ani tym bardziej szczęśliwa, prawda? No właśnie, ładna sylwetka nie załatwi sprawy. Nie sprawi, że będziemy dla siebie lepsze. Nie zmotywuje nas do dalszego rozwoju na różnych płaszczyznach życia. Na rozwój i bycie szczęśliwą trzeba mieć po prostu siłę - zarówno tę fizyczną jak i psychiczną. A dbałość o siebie powinna wynikać z troski o samą siebie, a nie bycia surowym sędzią albo swoim własnym wrogiem.

A gdyby tak zmienić priorytety?


I właśnie dlatego zachęcam nas (siebie również!) do aktywności fizycznej bez względu na to, co widzimy za oknem. Słońce, deszcz, śnieg niech nie będą wyznacznikiem naszego zaangażowania. Każda z nas zasługuje na dobre samopoczucie zarówno przy plus jak i minus 20 stopniach. Wiem, że w tym drugim przypadku dużo trudniej znaleźć motywację. W końcu nic tak nie motywuje jak wizja zbliżającego się wielkimi krokami urlopu czy zbyt ciasna weselna sukienka. Ale jeśli przewartościujemy w swojej głowie priorytety i zdrowie stanie się naszym numerem #1, to wszystko stanie się dużo prostsze. Każdy wybór, każda życiowa decyzja będzie poprzedzona pytaniem: Czy to służy mojemu zdrowiu i lepszemu samopoczuciu? Jeżeli tak, wchodzę w to. Jeżeli nie, biorę nogi za pas i tyle mnie widzieli ;).  

Spokojnie! 


Poza tym jesień i zima są naprawdę spoko z trzech względów. Przede wszystkim dają nam możliwość działania w swoim tempie, na spokojnie. Już nie wpisujemy w wyszukiwarkę desperackich haseł typu:
     
  • Jak zgubić 10 kg w miesiąc? - Najprościej kupić worek ziemniaków i zostawić go przy kasie. Jeśli trzeba zgubić więcej, czynność należy powtórzyć ;). 
  • Czy pokocha mnie taką grubą? - A czy Ty pokochasz go takiego nieidealnego? 
  • Kostiumy kąpielowe dla wielorybów - Angażujesz się w działania Green Peace czy o co chodzi? 

Robimy swoje, nie widząc na horyzoncie deadline'u, który już za chwilę zweryfikuje, czy to, co tak dzielnie dźwigamy na swoich serdelkach zasługuje na miano "beach body" (Beach body? Bitch please!) Działając bez presji czasu, działamy mądrze. Nie łapiemy się drakońskich diet czy aktywności, które zdecydowanie przerastają obecne możliwości naszego ciała. Krótko mówiąc, po prostu nie wariujemy i nie robimy sobie krzywdy. 

Do celu! 



Druga kwestia to efekty. Chodź jest to bardzo indywidualna kwestia, to oczywistym jest, że dużo więcej możemy osiągnąć w przeciągu 10 miesięcy niż w niespełna dwa. Dlatego jeśli wciąż upieracie się przy tym, że to głównie wizja lata napędza Was do działania, pomyślcie, że już teraz - w te szare, deszczowe dni pracujecie na te letnie, spędzone w swoich wymarzonych miejscach. Zwłaszcza w takich momentach szkoda tracić czas i energię na wieczne niezadowolenie z siebie. Wtedy bardzo łatwo przegapić lub zrezygnować z pięknych wakacyjnych wspomnień. Dlatego jeśli byle fałdka na brzuchu jest w stanie powstrzymać Was przed kąpielą w oceanie, to... marsz na siłownię/na dwór! Spacerowanie szybkim tempem, bieganie, ćwiczenia w domowym zaciszu lub na siłowni, joga, pływanie - to wszystko przybliża Was do wakacji, podczas których będziecie martwić się jedynie tym, czy Wasze ulubione szorty zmieszczą się do bagażu podręcznego, a nie czy w ogóle odważycie się je na siebie założyć (sic!).

To się opłaca


Poza tym jesienno-zimowy okres ma jeszcze jedną zaletę. Przychodzi październik, a wraz z nim pustoszeją siłownie i leśne ścieżki. Wtedy dużo łatwiej wyjść z domu i nad sobą popracować, zwłaszcza jeśli wizja gapiących się na Was ludzi (to tylko schiza ;), dotychczas powstrzymywała Was przed działaniem. Co więcej, dbając o swoje interesy, siłownie i kluby fitness oferują atrakcyjne karnety i świąteczne vouchery w korzystnych cenach. To idealna okazja, żeby spróbować czegoś nowego! 

Mam ogromną nadzieję, że każdy, kto zapyta wujka Google: "Jak zmotywować się do ćwiczeń jesienią i zimą?", znajdzie odpowiedź w postaci mojego tekstu i podniesie tyłeczek z kanapy :). 


Trzymajcie się ciepło i... zdrowo! 
 

piątek, 8 września 2017

Miłość czy nienawiść - co lepiej motywuje do ćwiczeń?

 Na zdjęciu z Socjopatką ♥ / Fot. Bartosz Sobczak :)

Patrzysz w lustro i nie dowierzasz. Z Twoich ulubionych jeansów wylewają się dwie spore fałdki. Pospiesznie zdejmujesz spodnie, żeby sprawdzić, czy naprawdę wyglądasz aż tak kiepsko czy może jednak nie umiesz dobrać właściwych ubrań do swojej sylwetki. Po chwili stoisz przed lustrem w skąpej bieliźnie. I widzisz czarno na białym. Mnóstwo perłowych rozstępów, które pamiętają jeszcze Twoje nastoletnie lata. Małe "pajączki" na nogach - takie same jak u Twojej mamy i babci. Niejednolita skóra. Komicznie sterczący biust, ale nie tak ponętnie jak u tych pań z pornosów. Po kilkunastu minutach dokładnego "przeglądu" pada wiekopomne: "Biorę się za siebie!". Co tu dużo mówić, potrzebujesz motywacji. Ale nie takiej jednorazowej w postaci zerknięcia do lustra, tylko długofalowej. Masz dwie drogi. Twoim motorem napędowym może być miłość albo nienawiść do samej siebie.

Znienawidź


Niektóre kobiety uważają, że żeby wreszcie wziąć się w garść, trzeba sobie porządnie dokopać. Obrzydzić się samej sobie. Nawrzucać, jaka to jesteś słaba i beznadziejna. Wydrukować sobie swoje najbardziej obleśne zdjęcie w możliwie największym formacie i w chwilach słabości zerkać na to beznadziejne ciało - przestrogę, a jednocześnie dowód na to, jak bardzo można się zaniedbać. Podczas treningu nakręcać się do działania masą negatywnych myśli na swój temat. Nienawiść do siebie i swojego ciała przekuć w największą siłę. Bo przecież nic tak nie motywuje jak poczucie niezadowolenia, a co za tym idzie, realna potrzeba zmiany .

Pokochaj

Jest jeszcze drugi sposób. Zawsze można zacząć zmiany z miłości do samej siebie. Ale wiesz, niekoniecznie takiej ślepej i narcystycznej. Chodzi po prostu o przyjazne, pozytywne nastawienie: "Ej, jestem fajną babką. Zasługuję na wszystko, co najlepsze - dobre zdrowie i sprawne ciało, dlatego biorę się za siebie!" I uwierz mi na słowo, możesz tak myśleć bez względu na to, czy masz 5 czy 15 kg za dużo na swoim koncie. Bo tu nie chodzi o to, jak wygląda ciało, tylko, co myśli głowa. Kochając i będąc kochaną, możesz przenosić góry (zwłaszcza gdy nieobcy jest Ci trening siłowy! ;p). I nie ma to większego znaczenia, czy mówimy o relacji z drugim człowiekiem czy samą sobą. Miłość i szacunek to najlepszej jakości paliwo, dzięki któremu dotrzesz tam, gdzie naprawdę chcesz się widzieć. Każda, nawet najmniejsza zmiana w Twoim ciele sprawi, że docenisz swoją dotychczas wykonaną pracę i będziesz miała siłę na więcej :).

Zdecyduj 


To, którą wybierzesz drogę zależy wyłącznie od Ciebie. Ale pozwól, że coś Ci powiem. Negatywne myśli na swój temat są jak fałszywa przyjaciółka, która obiecuje pomoc, a tak naprawdę jeszcze Ci tych problemów dokłada. Przez chwilę czujesz się pozytywnie nakręcona, ale to, co pozornie stymuluje do działania, tak naprawdę ściąga Cię w dół. I na nic te wszystkie utracone kilogramy czy zabiegi w SPA. Z nienawiścią na tylnym siedzeniu daleko nie zajedziesz. Ok, odbębnisz te 5, 10, może nawet 15 treningów, ale prędzej czy później stracisz zapał. Bo po co masz się starać dla kogoś, na kim Ci nie zależy? Po co masz się starać dla samej siebie?

Mając piękne, wysportowane ciało, możesz dalej czuć się jak śmieć. Tak samo jak mając nieidealne ciało, możesz czuć się piękna i wartościowa. Wszystko to kwestia wyboru. Proszę, wybieraj mądrze. 

Ściskam!
 

czwartek, 31 sierpnia 2017

Odkrywamy Blogosferę - 3 blogi, które powinieneś znać


Mówi się, że: "Dobra jakość sama się obroni" i  jest w tym sporo prawdy, ale to nie zmienia faktu, że zasługuje ona na nasze wsparcie. Zwłaszcza w czasach, kiedy powszechnie promuje się osoby, zachowania i idee, które z pozytywnymi wartościami nie mają nic wspólnego. Popularne staje się często to, co kontrowersyjne (na siłę) i zwyczajnie głupie. Internet zalany jest pseudoekspertami od wszystkiego, ludźmi, którzy "leżą i pachną" i których życiową postawę można zamknąć w krótkim: "Bo MJE się należy." Oczywiście w tym całym bajzlu jest również miejsce na jakość. Jednak jest to dość ciasna, zamknięta przestrzeń, do której nie można sobie ot tak wejść. To ją zamieszkują już wszystkim znani twórcy internetowi, których nazwiska rok w rok przewijają się w blogerskich polecajkach. I szczerze mówiąc, zastanawiam się, po co to wszystko? Po co promować coś, co już wypromowane i co jest prężnie działającą marką?


Strasznie nie lubię hermetycznych światów, bo wychodzę z założenia, że hermetyczna to może być opakowanie na szynkę, a nie blogosfera. Dlatego postanowiłam działać razem z Mileną z bloga Najlepsza Pora i troszkę to środowisko przewietrzyć. Chyba nie mogłyśmy wybrać lepszej daty na finał akcji: Odkrywamy Blogosferę niż 31 sierpnia - Dzień Blogów, dzień wszystkich tych, którzy tworzą w sieci coś swojego. Podkreślam, to nie dzień TOP 10 ani nawet TOP 100 blogerów, ale każdego, kto wnosi do blogosfery swoje "trzy grosze."

Dzisiejszy dzień to dla mnie ukłon w stronę tych, którzy tworzą wartościowe treści, a mimo tego wciąż są znani stosunkowo małej ilości odbiorców. Zatem poznaj 3 blogi, które moim zdaniem zasługują na większą uwagę:


O istnieniu tego bloga dowiedziałam się podczas swojej pierwszej podróży BlaBlaCar, kiedy miałam przyjemność jechać z przesympatyczną siostrą autorki tego bloga. Gosia tworzy niesamowicie apetyczne dania bazujące na konopiach. Czuwających strażników prawa od razu informuję - są to konopie z gatunku Cannabis Sativa L., który jest ubogi w substancje psychoaktywne i którego spożycie nie wywołuje efektu odurzenia. Powiem więcej, wykazuje on niesamowicie szerokie w właściwości prozdrowotne, o których również przeczytasz na blogu "Uśmiechniętej Łyżeczki" :). Gosia jest zwolenniczką diety roślinnej i propagatorką zdrowego stylu życia. Tak samo jak ja wierzy w lecznicze właściwości żywności. Jej najnowszy wpis poświęcony jest diecie przy Hashimoto, dlatego jeżeli problemy z tarczycą nie są Ci obce, koniecznie zapoznaj się z jego treścią. Poza tym jest autorką książki "Konopie w kuchni" i mnóstwa artykułów publikowanych na łamach najbardziej znanych stron poświęconych tematyce konopnej.    


Określenie tworzonych przez nią treści mianem "wpisów" to nieporozumienie. Ziemolina, bo tak o sobie mówi, jest autorką artykułów przez duże "A". Jako dermokonsultantka z wieloletnim doświadczeniem pomoże Ci bardziej zrozumieć swoją skórę. Rozwieje Twoje wątpliwości dot. rodzaju skóry, pomoże Ci w kwestii wyboru ochrony przeciwsłonecznej. Dokładnie wytłumaczy procesy zachodzące w skórze, dzięki czemu dużo łatwiej będzie Ci dostosować pielęgnację do problemu, z którym się w danej chwili borykasz. Poza tym wprowadzi Cię w świat nowinek dermokosmetycznych, ale wierz mi na słowo, tu nie ma miejsca na przypadki ani nieprzemyślane współprace. Angelika poleca wyłącznie te produkty, w których działanie naprawdę wierzy i o których skuteczności przekonała się na własnej skórze. Prywatnie Pani Kosmostolog ceni sobie spokojne, sielskie życie. Koniecznie musicie zobaczyć jej dom w leśniczówce - to kwintesencja spokoju i domowego ciepła.

To jedyny typowo lifestyle'owy blog w moim zestawieniu. Ewelina przeszła długą drogę od fitnesski do dziewczyny, której priorytetem stało się uporządkowanie spraw zdrowotnych. I to właśnie dlatego zdecydowała się  na dietę niemalże w pełni wegetariańską/wegańską. Ev jest niesamowicie naturalna i szczera. Kiedy jest dobrze, skacze i ma ochotę wykrzyczeć swoje szczęście całemu światu. A kiedy coś się wali, nie ma żadnych oporów żeby o tym głośno powiedzieć. Obecnie na jej blogu znajdziecie sporo wpisów poświęconych pielęgnacji twarzy i polecanym przez nią kosmetycznym perełkom. Jeżeli Waszym zakupom przyświeca hasło: "Raz a dobrze", to znajdziecie u niej sporo wysokopółkowych produktów dobrej jakości. Pozablogowo Ewelina jest ogromną fanką zespołu Coldplay. Halo, czy jest na sali ktoś, kto nie kocha numerów takich jak "Fix you", "Scientist" czy "Everglow"? :)

Wspólnie Odkrywamy Blogosferę


Naprawdę wierzę, że wskazane przeze mnie Odkrycia Blogosfery przypadną do gustu również Tobie. Ale zaraz, zaraz, jeżeli się coś bierze, to warto byłoby też coś od siebie dać :). Będę Ci niezmiernie wdzięczna, jeżeli jeszcze dzisiaj opublikujesz na łamach swojego bloga 3 polecajki i zalinkujesz do swojego wpisu w naszej nowo powstałej grupie na Facebooku. Jeżeli jednak chcesz wziąć udział w akcji, a dowiedziałeś się o niej za późno, nic straconego! Opublikuj wpis jutro i wiedz, że będzie Ci wybaczone! :)  Ale koniecznie pamiętaj o dołączeniu do grupy (naprawdę jeszcze tego nie zrobiłeś?! :P) i dodaniu linku do swojego wpisu pod  naszym zbiorczym postem! 

Już teraz z całego serducha dziękuję Ci za wsparcie i udział w akcji. Jednakże na prawdziwe podziękowania i podsumowanie całej akcji przyjdzie jeszcze czas.

Ściskam!

wtorek, 22 sierpnia 2017

Akcja: Odkrywamy Blogosferę


Jako rasowy obżartuch nie przepadam za  kotletami odgrzewanymi 5-ty dzień z rzędu. Ja wiem, że kotlety są smaczne, ale nie kiedy są stare i kiedy wciskają Ci je na siłę mama, babcia i sąsiadka jednocześnie. Jest przecież tyle pysznego jedzonka do odkrycia. Po co więc się tak ograniczać? I dokładnie tak samo jest z akcjami blogerskimi. Polecamy tych wszystkim znanych, których gwiazda świeci najjaśniej. Nieważne, że 95% blogerów byłoby w stanie wyrecytować adres ich bloga bez najmniejszego zająknięcia. Nieważne, że ta kolejna wzmianka nic nie wnosi do kolorytu blogosfery. Promujemy to, co znane i "bezpieczne". Nie lubimy się wychylać i odsłaniać swoich prywatnych kart. Zwłaszcza, gdy kółeczka wzajemnej adoracji są tak kuszące.



 Nikolina z fitkola.blogspot.com i Milena z najlepszapora.pl


Ale nie dla mnie i nie dla Mileny z bloga Najlepsza Pora, która zaprosiła mnie do współtworzenia akcji: Odkrywamy blogosferę. Pewnie teraz zastanawiasz się, czym ta akcja miałaby się różnić od tysiąca innych blogowych polecajek? Spieszę z pomocą i już Ci wszystko tłumaczę.

Odkrywamy blogosferę


Najwyższy czas na przewietrzenie blogosfery i odkrycie nowych, wartościowych miejsc. Naszym celem jest zwrócenie Twoich oczu na mało znanych twórców, którzy bez wątpienia zasługują na swoje "5 minut" i dotarcie do szerszego grona odbiorców. Dlatego co powiesz na nurkowanie w sieci? Znajdź 3 raczkujące lub po prostu dotychczas Ci nieznane blogi i napisz na ich temat świąteczny wpis, który opublikujesz 31 sierpnia. Dlaczego akurat wtedy? Okazja jest nie byle jaka. Właśnie wtedy przypada Dzień Blogów - dzień, w którym warto pokazać, że blogosfera to naprawdę inspirujący i niekoniecznie hermetyczny świat. Myślę, że większości z nas na co dzień brakuje czasu na regularne przekopywanie blogosfery w poszukiwaniu nowości. Jednakże wspólnymi siłami możemy stworzyć bazę blogerskich perełek, które będziemy mogli sukcesywnie poznawać ;).



Jak stworzyć wpis?


Jedyne o co Cię proszę to stworzenie w/w wpisu. Zasady są naprawdę proste. Od dziś do 30 sierpnia masz czas na znalezienie i wybranie najciekawszych, a jednocześnie mało docenianych blogów. 31 sierpnia publikujesz wpis ze swoimi typami, w którym uzasadniasz, kto i dlaczego powinien poznać wskazanych przez Ciebie twórców. Będzie mi niezmiernie miło, jeżeli w swoim wpisie wykorzystasz oficjalny plakat akcji, który jest do pobrania tutaj.

Jeżeli podoba Ci się idea promowania nowych twórców, poślij dalej w świat informację o akcji :). Jako mały bloger zdaję sobie sprawę, jak duże znaczenie ma choćby mała wzmianka, lajk czy udostępnienie, dlatego już teraz z góry Ci dziękuję za pomoc!

Jeżeli masz jakieś pytania bądź wskazówki dot. przebiegu akcji, pisz śmiało! Tylko z Twoim udziałem wietrzenie blogosfery ma szansę się udać! :) 


Ściskam

środa, 2 sierpnia 2017

Rodzimy się wolni. Umieramy zniewoleni.

Fot. Socjopatka :*

Wyobraź sobie kilkuletnie dziecko bazgrzące w zeszycie. Właśnie skończyło rysować swój pierwszy w życiu ogród. Wow, ile w nim pięknych, wyjątkowych kwiatów. Ale zaraz, zaraz, narysowało to wszystko lewą ręką? Oops, musimy tego malca naprawić. Podczas kolejnych zabaw będziemy trzymać go za lewą rączkę, wtedy z braku wyboru zacznie malować prawą. Ej, to nie działa. Dziecko odruchowo uwalnia lewą rękę z uścisku dorosłej dłoni i sięga po kredkę. To może zrobimy inaczej, bo wiesz "lewa rączka jest zła, a prawa dobra" - idziemy w uparte, ale ono dalej swoje. Przecież obydwie rączki są takie same. Ale nie dla nas. Żeby je przekonać przyjmujemy bardziej stanowczy ton i strategię. Za każdym razem, gdy sięgnie lewą ręką po kredkę, dostanie po niej linijką.  Poczuje ból, to wreszcie się oduczy. I być może rzeczywiście tak się stanie.

Nasz "zdrowy," oduczony leworęczności malec podrośnie i wreszcie pójdzie do szkoły. Zgarnie pierwszą jedynkę z matematyki, bo choć poprawnie rozwiąże zadanie, nie skorzysta ze sposobu podanego w podręczniku. Poczuje złość i niezrozumienie sytuacji, bo przecież wynik się zgadza. Ba, każde, nawet najmniejsze działanie odzwierciedla jego logiczne rozumowanie. Za nieprzyznanie racji nauczycielowi zgarnie uwagę w gratisie. Z biegiem czasu matematyka przestanie sprawiać mu przyjemność. Nie będzie już żadnej ekscytującej burzy mózgów, tylko twarde i, nie wiedzieć czemu, jedynie słuszne zasady. Wreszcie po siedmiu godzinach wyjdzie ze szkoły. Odetchnie świeżym powietrzem i poczuje się wolny. Tylko przez chwilę. Zaraz ktoś pociągnie go z bara za to, że ma glany i nie słucha Rihanny. Pieprzony outsider - tak mówią o nim rówieśnicy. 

Wreszcie skończy tę cholerną szkołę i pójdzie do pracy. Zaproponuje ciekawe rozwiązanie i zostanie zrugany. Przez współpracowników - bo ledwo przyszedł, a już się panoszy i wychodzi przed szereg. Przez szefa - bo swoim niestandardowym pomysłem podważa kilkunastoletnie doświadczenie przełożonego. I znów, tak samo jak za czasów szkolnych, ktoś zabije w nim kolejne pokłady kreatywności i radość tworzenia. 

Na szczęście życie nie kończy się na pracy. Facet znajdzie wreszcie kobietę swojego życia. Mega ciepłą, inteligentną, zaradną i...7 lat od niego starszą. Na dodatek z 5-latkiem pod pachą. Dla niego ten związek będzie prawdziwym wyzwaniem. Będzie stawał na głowie, żeby udowodnić jej, że pomimo różnicy wieku, nie jest wiecznym chłopcem i stworzy ciepły dom dla jej dziecka. Innego zdania będą jednak jego matka i całe zastępy ciotek, których imiona ledwo pamięta. No bo jak to tak? Starsza, na dodatek z dzieckiem? To nie przystoi. Poza tym skoro ktoś ją wcześniej zostawił świadczy o tym, że niezłe z niej ziółko. Wszystkowiedzące matrony będą mieszać, mącić i bardzo prawdopodobne, że wreszcie dopną swego.  Kobieta go zostawi, bo ile można znosić docinki i upokorzenia. 

Minie kilkadziesiąt lat i nic się nie zmieni. Całe życie upłynie mu pod hasłem niespełnienia. Bo zawsze ktoś lub coś będzie go usilnie sprowadzać na ziemię. Nawet jeśli będzie w wieloletnim związku i dorobi się gromadki dzieci. W podeszłym wieku napisze testament. Coś w stylu: "Proszę, nie przynoście na mój pogrzeb kwiatów. Zamiast tego ufundujcie temu ubogiemu, zdolnemu dzieciakowi z sąsiedztwa obóz sportowy." I znów nikt, nawet najbliżsi, nie uszanują jego woli. Jego prawa do własnych decyzji. Jego inności i własnego sposobu na życie i... śmierć. Pogrzeb bez morza kwiatów? Nie ma mowy. Co powiedzą sąsiadki? Znów będzie się liczyło, co pomyśli cały świat. I znów w tym świecie zabraknie miejsca dla niego prawdziwego - marzyciela i idealisty, faceta z błyskiem w oku i niepowtarzalną energią.       

Tacy ludzie jak on umierają codziennie pomiędzy naszym pierwszym a drugim gryzem kanapki. Robią to za każdym razem, gdy podcinamy im skrzydła. Gdy zabijamy ich potencjał. Piętnujemy nieszablonowe zachowanie. Karzemy za wyjątkowość. Nazywamy idiotami za to, że mają wiecznie przyklejony uśmiech do twarzy. Zabijamy pomysłowość. Zapominamy, że można inaczej. Inaczej niż ja czy Ty. Zapominamy, że przecież do niedawna byliśmy tacy sami. Z głową pełną pomysłów i nadziei. Z tysiącem marzeń, które jak się chce, można spełnić. Ale w pewnym momencie przestaliśmy słuchać samych siebie i dopuściliśmy do siebie głos z zewnątrz. Bełkot, z którego wynikało, że 90% rzeczy nam nie wolno, a pozostałych 10% nie wypada. Pozwoliliśmy zabić swoje marzenia. Z czasem zaczęliśmy zabijać je w innych. Swoim brakiem wiary i wsparcia. Gardzącym spojrzeniem, ironicznym słowem. I wiesz, tak się zastanawiam, po cholerę nam lek na raka skoro to my jesteśmy mistrzami zabijania? Na co dzień i od święta. Do kotleta i rosołu. W przerwie na mecz i podczas wyjścia do pracy. Robimy to cały czas.

Myślę, że najwyższy czas się obudzić. Zacząć żyć i pozwolić żyć innym. Nie tylko dawać przyzwolenie, ale również pomagać innym wzrastać. Bo jeśli damy coś od siebie, to wcale nam nie ubędzie. Urośniemy razem z tym, którego nakarmiliśmy dobrą energią.  Ot, życiowy paradoks.  

PS. Koniecznie obejrzyj. To tylko 8 minut. 8 minut, które może zmienić Twoje życie.
PS.1. Jeżeli spodobał Ci się mój tekst, proszę, podaj go dalej. Nie lubię pisać do ściany.  

 Ściskam!

poniedziałek, 31 lipca 2017

See Bloggers 2017 moim okiem


Tegoroczne See Bloggers nie było pierwszym blogerskim wydarzeniem, w którym wzięłam udział, ale na pewno pierwszym tak dużym i nadmorskim :). Muszę przyznać, ze zarówno lokalizacja (Pomorski Park Naukowo-Technologiczny) jak i organizacja samego wydarzenia zrobiły na mnie duże wrażenie. Za wybór dużej, nowoczesnej przestrzeni oraz utrzymanie porządku przy 1700 uczestnikach przez calutkie dwa dni organizatorom należą się ukłony. To samo tyczy się Carrefour, OSM Łowicz, Bracia Koral oraz Mokate, tegorocznych partnerów See Bloggers, którzy zadbali, żeby żadnemu uczestnikowi nie burczało w brzuszku. W imieniu wszystkich obżartuchów - dziękuję, bo to właśnie u Was było najsmaczniej! 

 

Ludzie 


Calutkie dwa dni (a tak naprawdę trzy ♥) upłynęły mi w towarzystwie najlepszej ekipy: Socjopatka & Influencer bez zasięgów, Fox in the Forest, Freeleserka, Lekka Przesada, Gabriela Deda. Wreszcie miałam okazję spędzić trochę więcej czasu z Dziewczynami z bloga Dekostacja, Asią i Dawidem (My na Swoim), z czego mega się cieszę :). Poza tym poznałam Agatę z bloga Agata pisze, z którą pogadałam chwilkę o muzyce i Woodstocku oraz Karolę (Ona jedna), która była moim cierpliwym fotografem po warsztatach kulinarnych.


Warsztaty 



Jeżeli chodzi o same warsztaty, to wzięłam udział w zaledwie dwóch. Pierwsze to warsztaty kulinarne z Josephem Seeletso - przesympatycznym szefem kuchni z Botswany i, jak się później dowiedziałam, jurorem Top Chefa, który swoją energią pobudzi i rozweseli nawet największego ponurasa. Wszyscy uczestnicy wspólnie przygotowali trzy potrawy - łososia zapiekanego z morelami, wołowinę w sosie mango oraz kiwi zapiekane w wytrawnej bezowej piance. Warsztaty miały charakter typowo rozrywkowo-integracyjny, a nie edukacyjny. Dlatego osoby, który oczekiwały solidnej dawki wiedzy mogły wyjść zawiedzione. Mnie jednak odpowiadała taka forma warsztatów. Niestety ze względu na mocno ograniczony czas musieliśmy się spieszyć, dlatego zdążyłam skubnąć zaledwie dwa kęsy łososia oraz wołowiny. Smuteczek. 

Kolejne warsztaty to, pozwolę sobie zacytować, "praktyczne porady, badanie diagnostyczne oraz ciekawe przypadki medyczne - czyli wszystko, co powinniście wiedzieć o skórze głowy, by mieć zdrowe włosy." A jak było naprawdę? Omówienie po łebkach 4 głównych włosowych problemów - łysienie androgenowe, siwienie, przetłuszczanie się włosów oraz ich wypadanie. Prelegentki przeskakiwały z tematu na temat z taką szybkością, że gdy już znalazłam jeden mały interesujący slajd, nie zdążyłam zrobić mu zdjęcia ;). Z warsztatów nie wyniosłam absolutnie żadnej nowej wiedzy i szczerze mówiąc, nie wiem, czy były na sali osoby, dla których przełomowym odkryciem była wzmianka o typowych przyczynach wypadania włosów (stres, zaburzenia hormonalne, niewłaściwa pielęgnacja) oraz zasugerowane rozwiązanie problemów - badania (ale jakie?) oraz właściwa (czyli jaka?) pielęgnacja. Nie mam wątpliwości, że obydwie panie prowadzące warsztaty mają niemałą wiedzę na temat skóry głowy i włosów. Jednakże mając świadomość, że warsztaty trwają 45 minut, powinny były wybrać jeden wiodący temat i dokładnie go zrealizować. Tymczasem porwały się z motyką na słońce i zostawiły uczestników warsztatów w szczerym polu.

Ale to jeszcze nie koniec. Na część teoretyczną byłam skłonna machnąć ręką, gdyż interesowało mnie najbardziej badanie trychologiczne mające na celu ocenić kondycję skóry głowy i włosów oraz ustalić przyczyny ewentualnych dolegliwości. Jednakże w międzyczasie okazało się, że zaledwie 15% uczestników zostanie wybranych do badania poprzez losowanie karteczek z nazwiskami z małego, okrągłego akwarium (prototyp Totolotka). Niestety nie znalazłam się w gronie szczęśliwców. Miałam jednak nadzieję, że nie wszystko stracone, gdyż będąc na stoisku Pharmaceris, zostałam poinformowana, że uczestnicy warsztatów mają pierwszeństwo do wzięcia udziału w badaniu drugiego dnia See Bloggers oraz że nie obowiązują żadne zapisy. Następnego dnia zjawiłam się na w/w stoisku i jedna z pań poinformowała mnie, że "zapisy zostały zamknięte". Hmm? Jakie zapisy? Powołanie się na ustalenia z dnia poprzedniego nie przyniosło absolutnie żadnych rezultatów. Podsumowując, brak profesjonalizmu i moje wielkie rozczarowanie.

 

Perły Blogosfery/Youtube'a 



Żeby jednak nie było zbyt gorzko, muszę wspomnieć o perełkach, których na See Bloggers nie brakowało. Zahaczyłam o kawałek wywiadu z Anią Skurą (What Anna Wears), która w rzeczywistości jest tak samo naturalna i przesympatyczna jak w internecie - jak ja to mówię "kulka szczęścia" :). Porozmawiałyśmy chwilę o Australii i podróżowaniu. Miłym zaskoczeniem okazała się Maja Sablewska - fajna, inteligentna babka, z którą na luzie można porozmawiać zarówno na życiowe jak i typowo modowe tematy. Zamieniłyśmy kilka zdań na temat samoakceptacji, pracy i... tatuaży :). Z kolei wywiad z udziałem Red Lipstick Monster pokazał, że Ewa to człowiek-konkret, który nie lubi owijać w bawełnę. Korzystając z okazji, zapytałam ją o wakacyjne plany i nie da się ukryć, że... będzie grubo! A Paulina z Mówiąc inaczej jest tak samo zabawna i naładowana pozytywną energią jak na swoim kanale, prawdziwa petarda :). 

 Wystawcy



Jeżeli chodzi o wystawców, mam swoje TOP 5. Przemiło spędziłam czas na stoisku AA, gdzie przekonałam się o niezawodności swoich zmysłów. Za zmacanie aloesu, sztachnięcie algą oraz skubnięcie buraka otrzymałam kosmetyczną nagrodę (Ej, skąd wiedzieliście, co akurat mi się kończy?:)). Z kolei dzięki marce Oillan utwierdziłam się w przekonaniu, że mam suchą skórę i muszę jeszcze bardziej skupić się na pielęgnacji. A na stoisku Play strzelając do potworów, wreszcie poczułam się jak rasowy gamer. U Annabelle Minerals stworzyłam pastelową kompozycję, dzięki której wreszcie będę miała okazję przetestować róże i cienie do powiek - z podkładami i korektorami poznałam się dużo wcześniej ;). Natomiast u Fit&Easy piłam przepyszne, zdrowe koktajle, po czym swoim zdjęciem zgarnęłam główną nagrodę. Czy można chcieć czegoś więcej? :D  

Podsumowując, See Bloggers 2017 uważam za udane. Pomimo zawodu wywołanego warsztatami z Pharmaceris, spędziłam w Gdyni cudowny weekend. W dużej mierze jest to zasługa wyjątkowych ludzi, o których wspomniałam na samym początku i samej atmosfery wydarzenia. Mieliśmy do dyspozycji tyle atrakcji, że jedyne, o czym marzyłam to rozdwojenie, a może nawet roztrojenie się i bycie na wszystkich panelach oraz warsztatach. Mam nadzieję, że w przyszłym roku zapisy na warsztaty pójdą w 100% po mojej myśli, a ja lepiej zorganizuję swój czas i wrócę do domu z solidną dawką nowej wiedzy. W tym roku te dwa dni upłynęły mi pod hasłem: rozrywka. Ale kto powiedział, że to coś złego? Jestem bardzo wdzięczna za to, że miałam możliwość wziąć udział w tym wydarzeniu i wierzę, że pojadę tam również za rok.

Ściskam!

piątek, 14 lipca 2017

Jaki Ty jesteś naiwny!


Pewnie nieraz dostałeś po dupie. Pewnie nieraz ktoś, komu oddałeś serce w podzięce dał Ci po ryju. Pewnie nieraz zderzyłeś się ze ścianą. I jeszcze nieraz to zrobisz. Właśnie o Tobie jest ten wpis, piękny, naiwny człowieku.

Czy naiwność to głupota? 


Jest taka naiwność, którą warto w sobie pielęgnować. Ta dziecięca ufność, kiedy wchodzisz w nowe relacje. I nie chowasz blizn pod długim rękawem. Odważnie wyciągasz przed siebie nagie ręce, bo wierzysz, że są bezpieczne. Pokazujesz 100% siebie. Pozwalasz zajrzeć wgłąb jak do barku ze słodyczami. I albo ktoś dołoży swój słoik nutelli albo zapierdoli wszystko, co dotychczas zgromadziłeś. To nic. Warto czekać. Dać się okraść pierwszy, a nawet drugi raz. Bo w końcu pojawi się turbo dostawa i nie będziesz później musiał żałować, że nie otworzyłeś drzwi. Nie będziesz pluć sobie w brodę, że na paluszkach zakradłeś się do przedpokoju, ostrożnie zerknąłeś przez wizjer i udałeś, że nikogo nie ma w domu. Że zamknąłeś się na cztery spusty i zacząłeś sobie wmawiać, że te puste ściany to dom. Nie, to nie jest dom i Ty dobrze o tym wiesz. Dom to nie są Twoje nowe panele z Ikei ani błyszcząca toaletka. Nie jest nim nawet wypasiony zestaw kina domowego ani ta nieprzyzwoicie miękka kanapa, w której łatwiej się utopić niż z niej podnieść.

 

Warto zaufać


Dom to bliskość i zaufanie. Radość i łzy dzielone z tymi, przy których nie musisz udawać. Z tymi, którzy nie odgrywają przed Tobą swojej życiowej, oskarowej roli. Dom to ludzie, przy których robisz z siebie durnia, a oni i tak zawsze się do Ciebie przyznają. Ba, oni są nieodłączną częścią tych wszystkich akcji, na wieść o których Tereska spod trójki osiwiała w jedną noc. To przy nich możesz uchlać się do nieprzytomności i wiedzieć, że nic Ci nie grozi. Tylko oni wiedzą, jak wyglądasz, gdy śpisz i jaki masz wyraz twarzy tuż po przebudzeniu. Kibicują Ci nawet wtedy, gdy kompletnie nie kumają tych Twoich dziwnych zajawek. I nigdy nie powiedzą, że jesteś za stary na zostanie pilotem. Co z tego, że masz trzy plomby i wadę wzroku. Swoje ostatnie pieniądze wydadzą na pluszowy samolot, którym będziesz latać na trasie dywan - Amsterdam, tfu, kanapa, słuchając soundtracku z Top Gun.  Zamiast pieprzyć o rutynie, pokażą Ci setki miejsc, które z otwartą buzią oglądałeś w telewizji. A gdy zaczniesz się bać, każdy Twój lęk zamkną w swojej dłoni i przeprowadzą Cię przez ciemność.


Jednak ci ludzie są tylko... ludźmi. I pewnie nieraz Cię zranią. Z egoizmu, pychy, bezsilności, zmęczenia. Mniej lub bardziej świadomie. Być może polecą talerze i parę kurew. Ale nigdy, przenigdy nie sprawią, że Twój świat rozsypie się na milion drobnych kawałków i nie będą udawać, że nic się nie stało. O takich ludzi warto walczyć. Dla nich warto biec choćby na koniec świata.


Dzisiejszy wpis dedykuję osobom, dzięki którym każde moje marzenie stało się celem z datą realizacji. Dobrze, że jesteście. Dziękuję.

Ściskam!

wtorek, 11 lipca 2017

Przepis na owsiane FIT ciasto z kremem, galaretką i malinami (legal cake)


Nie lubię wielkiej matematyki. Nie jeżeli chodzi o jedzenie. Nie dla mnie jest obsesyjne liczenie kalorii i odcinanie półcentymetrowego kawałka ciasta tylko dlatego, że nie mieści się w moim dziennym bilansie energetycznym. Myślę, że w świecie, w którym niejednokrotnie mamy więcej schorzeń niż lat moje podejście do odżywiania jest bardzo zdrowe. Po co nakręcać tą całą machinę ekstremalnych wyrzeczeń, które coraz częściej prowadzą do zaburzeń odżywiania? Jedzenie to przede wszystkim paliwo. Ale co tu ukrywać, to również ogromna przyjemność. Kocham jeść. To dla mnie jeden ze sposobów na okazanie sobie troski i wyprodukowanie nieprzyzwoicie dużej ilości endorfin. Jednakże mam świadomość, że nie wszystko, co służy moim kubkom smakowym służy mojemu zdrowiu i dobremu samopoczuciu. Dlatego na co dzień szukam zdrowszych odpowiedników swoich #guiltypleasure. Moje eksperymenty kończą się naprawdę różnie - kwadratowo i podłużnie :D. Tym razem przybywam z tarczą, a nie na tarczy i przedstawiam Wam swój przepis na legalne ciasto z "kremem", galaretką i malinami. Jest prosto, pysznie i bez wydumanych składników. A z resztą zobaczcie sami:

  

Składniki 

(tortownica o średnicy 28cm :) 


Spód

  • 200g płatków owsianych
  • 3 czubate łyżki rafinowanego oleju kokosowego
  • 2 jajka
  • ok. 3 łyżeczki ksylitolu
  • kilka łyżek wody do uzyskania odpowiedniej konsystencji

Masa (później rzeźba ;))

  • 500g mielonego sera z wiaderka
  • 150g jogurtu typu greckiego 0%
  • ok. 2 łyżki miodu
  • 20g żelatyny (wege alternatywa to agar-agar, który podobno żeluje mocniej od żelatyny, więc zakładam, że wystarczy jego mniejsza ilość ;))
  • ok. 100ml wody do rozpuszczenia żelatyny 
  • świeże maliny
  • galaretka malinowa przygotowana wg przepisu na opakowaniu 
  • listki świeżej mięty (opcjonalnie)


 Przygotowanie:


Spód: Rozpuść na patelni olej kokosowy i połącz go z płatkami owsianymi. Dodaj jajka oraz ksylitol. Kontroluj konsystencję ciasta poprzez stopniowe dodawanie wody (w moim przypadku było to ok. 8 łyżek). Dokładnie wymieszaj wszystkie składniki. Rada: Jeżeli zależy Ci na spodzie o jednolitej konsystencji, zblenduj płatki owsiane na mąkę. Wylej masę blachę posmarowaną śladową ilością prawdziwego masła (82%). Piecz przez ok. 18 minut w 180 stopniach. Odstaw do ostygnięcia.

Masa: Rozpuść żelatynę w gorącej wodzie. Jeszcze ciepłą dodaj do jogurtu greckiego. Połącz z mielonym serem uprzednio posłodzonym miodem. Wyłóż masę na spód i wstaw do lodówki. Poczekaj aż masa stężeje. W międzyczasie przygotuj galaretkę zgodnie z przepisem na opakowaniu. Udekoruj ciasto świeżymi malinami, a następnie wylej na wierzch tężejącą galaretkę. Wstaw ponownie do lodówki na kilka godzin. I ciesz się swoim legalnym bezglutenowym ciastem bez dodatku białego cukru, margaryny, kosmicznych utwardzaczy i innych shitów ♥. Spód jest ciężkawy i zbity za sprawą płatków owsianych i oleju kokosowego, a masa delikatnie słodka i lekka. Galaretka i maliny dodają ciastu typowo letni charakter. Fanom orzeźwiających, nieco bardziej odważnych rozwiązań polecam podawać ciasto ze świeżymi listkami mięty. Coś pysznego!  




PS. FIT to w moim rozumieniu niekoniecznie coś niskokalorycznego. To prostu wszystko, co wpisuje się w kategorię "przyjemne z pożytecznym", czyli smaczne, zdrowe i odżywcze jedzenie :-). Fit to przyjemne, zdrowe życie bez wielkich wyrzeczeń. 


To jak wypróbujesz mój przepis? (:

Ściskam!

sobota, 24 czerwca 2017

Bój się i rób

 

Nie jestem idiotą


Nie lubię pieprzenia. Takiego gadania, że jeśli się czegoś boisz, to przegrywasz życie. Że jeśli z dnia na dzień nie rzucasz pracy ani partnera, to jesteś największym cykorem i loserem w jednym. A jeśli nie pływasz w oceanie pełnym rekinów w przerwie między piątym a piętnastym kieliszkiem absyntu, to Twoje życie nie ma najmniejszego sensu. Nie wspominając już o zaciągniętym na spontanie kredycie, który będziesz spłacać do usranej śmierci.

Bo w tym wszystkim nie chodzi o to, żeby robić totalne głupoty i niczego się nie bać. No przecież nie jesteś idiotą. Masz mózg, którego dzielnie używasz dzień w dzień. To normalne, że w Twojej głowie kłębi się masa wątpliwości i obaw. Martwisz się o to, co będzie jutro. Masz przecież sporo zobowiązań. Jesteś odpowiedzialny za siebie i za bliskich - to wszystkim znane "jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś" nie wzięło się z kosmosu.

A jeśli nie dam rady?


Ale powiedzmy sobie szczerze, bardzo często boisz się czegoś tylko dlatego, że jest nowe i nieznane. Boisz się, bo w siebie nie wierzysz. Boisz się podjąć nowej pracy, choć do obecnej chodzisz jak za karę. Boisz się pojechać na zagraniczne wakacje życia, bo pewnie okaże się, że Twój angielski jest mega słaby. Boisz się zagadać do grupki nieznajomych na imprezie, bo prawdopodobnie zrobisz z siebie idiotę. Boisz się udzielać rad, bo przecież zawsze jest ktoś, kto wie lepiej od Ciebie. Boisz się założyć 10-centymetrowe szpilki, bo co sobie ktoś pomyśli o dziewczynie mającej ponad 180 cm wzrostu. Boisz się spróbować krewetek, bo co jeśli się okaże, że wcale ich nie lubisz i wyrzuciłeś kasę w błoto. 

Ja też się boję wielu rzeczy. Naprawdę. Tak było, jest i będzie. Ale to nie znaczy, że pozwolę żeby strach mnie paraliżował. Żeby sterował moim życiem. Decydował, gdzie mam być, a gdzie być nie powinnam. Nie będę siedziała w złotej klatce tylko dlatego, że jest "ciasna, ale własna" i... dobrze mi znana. Wiem, że poza nią jest całe mnóstwo rzeczy, które chcę poznać. I nie mam żadnej pewności, że rzeczy, o których dzisiaj myślę z uśmiechem na twarzy okażą się dla mnie dobre. Ale to nieważne. Chcę widzieć, doświadczać, smakować tego, co nowe. Czuć to wszystko na własnej skórze. Choćbym się następnego dnia miała porzygać od tych nowości.

Bój się i rób 



I nie zamierzam zgrywać bohatera narodowego, który bez najmniejszego mrugnięcia skacze w ogień. Bo w życiu nie chodzi o to, żeby przestać się bać. Chodzi o to, żeby działać pomimo lęku. Dlatego bój się i rób. Nie chowaj się za maminą spódnicą ani pod łóżkiem.  Rób swoje. Rób wszystko to, o czym marzysz, a co być może wydaje się poza Twoim zasięgiem. Rób wszystko, na co podobno już jesteś za stary. Wszystko, czego Ci nie wypada, a na myśl o czym masz dreszcze. Zacznij pisać tę cholerną książkę. Naucz się wreszcie pływać. Nie żałuj tysiaka na skok ze spadochronem, o którym tak trąbisz znajomym od dobrych 5 lat. Co z tego, że masz już ponad 30. Chcesz, żeby Twoje życie było jak powolne umieranie? Nie? To nie żałuj sił, czasu i pieniędzy na spełnianie marzeń. Kolekcjonuj wrażenia, a nie przedmioty, które za kilka lat nie będą miały dla Ciebie żadnej wartości. Idź przed siebie i już nigdy nie rezygnuj. Z siebie. 


Ściskam!

piątek, 16 czerwca 2017

Jak zostałam wielką blogerką?


Odkąd bycie blogerem stało się profesją, wielu początkujących głowi się, jak zrobić na tym hajsy. Dlatego postanowiłam wyjść wszystkim zainteresowanym naprzeciw i opowiedzieć, jak w jeden dzień zostałam wielką blogerką. Ale zanim to zrobię, pozwolę sobie na małe słowo wstępu.

Mały człowiek


Zastanawiam się, czy masz wokół siebie małych ludzi. Hmmm... chyba każdy zna chociaż jednego małego człowieka. I nie chodzi mi o ziomka "metr pięćdziesiąt w kapeluszu", tylko o kogoś, kto całą swoją energię poświęca na narzekanie, krytykowanie innych i podcinanie im skrzydełek. No wiesz, o kogoś, kto swoim brakiem ambicji zaprzepaścił tysiące pięknych marzeń, tylko dlatego, że wymagały wysiłku. A teraz zamiast nadrobić stracony czas i wziąć się do pracy, siedzi bezczynnie na swoim zapyziałym podwórku, bacznie wszystko obserwuje i  drwi z Ciebie i Twojej motywacji.

Ostatnio przydarzyło mi się coś, co w sumie nie wiem, czy było bardziej śmieszne czy może jednak żałosne. Środek tygodnia, dzień - a dokładniej poranek - jak co dzień. Poszłam pobiegać. Ale najpierw standardowo rozgrzewka na trasie. Mijałam sąsiada, więc rzuciłam szybkie "dzień dobry" i zaczęłam truchtać. Ale zaraz, zaraz. Jego odpowiedź nie zakończyła się na "dzień dobry". Bez większego skrępowania skomentował do swojego znajomego: "Taaa, bo to ta wielka blogerka he-he" (ironia - level hard). Say what? Serio czy się przesłyszałam?

Nie wiem, skąd w ludziach tyle jadu. Oh wait, wiem, ale kompletnie tego nie rozumiem. Ktoś próbuje umniejszyć moją wartość tylko dlatego, że każdego dnia się cholernie staram? Dlatego, że wstaję wcześnie rano (no dobra, ściemniam, o 09:00, hiehie), żeby pójść pobiegać przed pracą? Dlatego, że walczę ze swoimi słabościami i dzień w dzień przesuwam granice swojej wytrzymałości? Czy dlatego, że poza pracą mam zajęcie, które sprawia mi ogromną przyjemność? Zajęcie, dzięki któremu bywam w ciekawych miejscach i poznaję cudownych, ambitnych ludzi, którzy nie boją się marzyć i którzy wiedzą, do czego służą dwie nogi i dwie ręce. A może nie do pomyślenia jest to, że od kilku miesięcy codziennie budzę się z wielkim uśmiechem na twarzy i turbo energią? (z małym przerwami na bycie kołderkowym naleśnikiem ;p) Że cieszy mnie każda mała rzecz, a ja sukcesywnie dokładam sobie kolejne powody do radości?

Wielka blogerka 


Chyba nikomu nie muszę tłumaczyć, że żadna ze mnie "wielka blogerka". Myślę, że szybki rzut okiem na statystyki wystarczy ;). I nie mam z tym absolutnie żadnego problemu. Powiem więcej, nie chciałabym, żeby ludzie poznając mnie, widzieli we mnie tylko Fitkolę. W końcu to tylko mały procent tego, kim jestem i co robię. Nie jestem liczbą odsłon i unikalnych użytkowników. Nie jestem Twoim mniej lub bardziej miłym  komentarzem. Nie jestem workiem na lajki i hejty. Jestem człowiekiem z marzeniami.  

Są jednak ludzie, którym nie mieści się w głowie, że można żyć pasją, a tym bardziej się z niej utrzymywać. Że życie od 10-tego do 10-tego to nie jedyne wyjście, a wybór każdego z nas. Że życie nie kończy się na wyjściu z i do pracy. Oni nie rozumieją, że marzenia nie są po to, by je mieć, tylko po to, by je realizować dzień po dniu. I gwoli jasności, nie piszę tego wszystkiego, żeby się pochwalić ani tym bardziej pożalić, że ktoś w przypływie bólu dupy nazwał mnie "wielką blogerką". Zależy mi jedynie na tym, żebyś Ty czytając ten tekst, obiecał sobie, że nigdy się nie poddasz. Nigdy nie przestaniesz. Nawet, gdy ktoś wyśmieje Ciebie, Twoje marzenia, Twoje pasje. Proszę, nie pozwól, żeby mali ludzie odebrali Ci chęć do robienia rzeczy wielkich. 

Wiesz, po tamtych słowach przebiegłam o 3 kilometry więcej niż dnia poprzedniego. Pękła moja pierwsza 10-tka :-). I wiem, że nikt ani nic mnie nie zatrzyma. Mam głęboko w dupie sfrustrowanych ludzi, a ich zła energia spływa po mnie jak po kaczce. A nie, znowu ściemniam. Wcale nie mam ich w dupie. Są dla mnie ogromną motywacją, bo patrząc na nich, wiem, jak nie chcę żyć. Jestem bezczelnie pewna, że tak żyć nie będę. Za dwa tygodnie spełnię swoje kolejne marzenie. I pomyśleć, że ja się dopiero rozkręcam :-).

Ściskam! 

sobota, 3 czerwca 2017

Czy ciężko przebiec Runmageddon Intro? Jak się przygotować?


Jeszcze pół roku temu nie uwierzyłabym, że przebiegnę Runmaggedon. Po pierwsze, pewnie zabrakłoby mi odwagi, a po drugie - ja i bieganie? Hell no! A teraz? Teraz zastanawiam się, jak przygotować się do kolejnego startu.

Wszystko zaczęło się od mojego kumpla - sportowego świra, który przybliżył mi temat biegów z przeszkodami. Opowiedział mi o swoich startach raz, drugi, trzeci i co tu dużo mówić, rozbudził moją ciekawość i chyba nie do końca świadomie wjechał mi na ambicje. No bo jak taki cienias (tak się czułam pod względem fizycznym) miałby przebiec min. 3 km, pokonując na trasie kilkanaście przeszkód? Jaaasne. Przecież nigdy nie biegałam. Ok, za wyjątkiem tych kilku razy na w-fie. Pamiętam, że szło mi dobrze na krótkich dystansach. Byłam jedną z szybciej biegających dziewczyn w klasie. Niestety w trakcie dłuższych biegów wypruwałam sobie flaki.


Jak znalazłam motywację?  

 


Przełom nastąpił w Nowym Roku. To właśnie wtedy postanowiłam, że przebiegnę Runmageddon. Wiedziałam, że muszę to zrobić. Nie dlatego, że czułam się na siłach. Wręcz przeciwnie. Czułam, że nie dam rady pod żadnym względem. Był to dla mnie bardzo ciężki okres, o czym szerzej pisałam tu i tu. I pomimo tego, że czułam się wtedy złamana, wiedziałam, że przyjdzie czas, kiedy będę musiała o siebie zawalczyć. Nie dlatego, że tak wypada, że ktoś ode mnie tego wymaga. Tylko dlatego, że na to zasługuję. W styczniu, gdy pojawiły się pierwsze zapisy, od razu wniosłam opłatę startową. Mocno wierzę w zasadę "polskiej cebulki" - co zapłacone, trzeba wykorzystać w 100%. No wiesz, w restauracji wylizać talerzyk do końca, nawet jeśli już pękasz z przeżarcia. I'm kidding. Just a little. Wiedziałam, że gdy to zrobię (opłacę swój start, a nie wyliżę talerzyk, Obżartuchy!), nie będzie odwrotu i bardzo chciałam żeby go nie było.


Jak się przygotowywałam? 




Z początkiem kwietnia zaczęłam przygotowania. Ale proszę, nie wyobrażajcie sobie mnie ze 100-kilogramową sztangą na plecach biegającą półmaratony. Zaczynałam od 650 metrów truchtu. Taaak, słownie: sześćset pięćdziesiąt metrów. Minuta przerwy i kolejne. I tak razy dwa, co dawało mi w sumie 2,5 km. Truchtałam tak przez  jakieś 1,5-2 tygodnie, średnio 3 razy w tygodniu. Można by pomyśleć, że sukces miałam już w garści. W końcu w Runmageddonie Intro miałam do przebiegnięcia 3 kilometry. Zatem od upragnionego dystansu dzieliło mnie zaledwie 500 metrów. Teoretycznie. W praktyce sprawy miały się nieco inaczej. Przecież docelowo nie miałam sobie robić żadnych przerw, a w dodatku miałam do pokonania 15 przeszkód. Dlatego stopniowo zaczęłam zwiększać dystans i zmniejszać częstotliwość przerw. Biegłam 1 km, robiłam minutę przerwy - wszystko x3. W końcu rozbiegałam się (a tak naprawdę swoją głowę - napiszę o tym przy innej okazji) nieco bardziej. Pękła moja pierwsza 4-ka, a bezpośrednio przed startem 5-tka. Wiedziałam, że 3-kilometrowy dystans pokonam bez problemu.

Ale co z przeszkodami? Nie trenowałam typowo siłowo. Od stycznia chodziłam raz w tygodniu na zajęcia, które w pewnym sensie można nazwać siłowymi. Jednak powiedzmy sobie szczerze, ćwicząc z taką częstotliwością, nie ma co liczyć na cud. Cud nad Wisłą, bo to właśnie w stolicy przy Wale Miedzeszyńskim odbywał się bieg.  Około miesiąc przed biegiem nieco zwiększyłam częstotliwość ćwiczeń. Przeprosiłam się z Chodakowską i Mel B. W międzyczasie wygrałam karnet na zajęcia fitness, więc na dwa tygodnie przed Runmageddonem wpadło mi kilka dodatkowych zajęć. Nie ćwiczyłam z obciążeniem, a mimo to dałam radę.


Jakie przeszkody są na Runmageddon Intro?

 


Jeżeli chodzi o przeszkody, były to m.in. 3-metrowe ściany. Duuużo ścian. Z tego miejsca dziękuję wszystkim panom, którzy podali mi pomocną dłoń, ramię, plecy i inne mniej oczywiste części ciała, a  tym samym pomogli mi pokonać tę przeszkodę :). Jesteście wielcy! Poza tym było sporo czołgania się w błocie ♥, mule rzecznym, pod drutem kolczastym, siecią czy też oponami. Nie zabrakło też przejścia przez rzekę, które bardzo mi się spodobało, wspinaczki po linie (moja pięta Achillesowa) czy Indiany ("lot" na linie zawieszonej nad wodą). Był również bieg z oponami/workami z piachem, przewracanie opon od traktora. Na trasie pojawiła się również jedna przeszkoda logiczna. Nie pamiętasz, czy najpierw wykonuje się dodawanie czy mnożenie? No cóż, kto nie ma w głowie, ten ma w nogach - czeka Cię nieco dłuższa trasa! :D (Ja podałam poprawną odpowiedź, bang!)


Czy warto? 

 


Jeżeli zastanawiasz się, czy warto wziąć udział w Runmageddonie, to przestań o tym myśleć. Po prostu to zrób. Poczuj dawkę adrenaliny, pozytywną energię i spędź ten czas z ludźmi, którzy wiedzą, że siła i charakter to nie rzecz nabyta, lecz ciągła praca, która przynosi niesamowite efekty :-). A skoro o mega fajnych ludziach mowa, nie mogę nie wspomnieć o mojej ekipie. Iza, Marta, Iza, nie mogłam sobie wymarzyć lepszego towarzystwa! Jesteście niesamowite. Do zobaczenia na kolejnej trasie! :-)  A Was, drogie Robaczki, mam nadzieję, że już nie muszę dłużej zachęcać :).

Ściskam!
  

poniedziałek, 22 maja 2017

Przestań się ze sobą pierdolić


Przepraszam za dzisiejszy tytuł wszystkie duszyczki wrażliwe na piękno języka polskiego (sorry, I'm not sorry :). Ja, z kolei, jestem bardzo wrażliwa na jego bogactwo :D. Kochać, cackać, pierdolić - czy to nie jest piękne? Jedna czynność, a tyle możliwości. No dobrze, ale do rzeczy.

Cukierek przez papierek

Znam wielu ludzi, którzy żyją marzeniami i gówno z tych marzeń mają. Bo wiesz, możesz marzyć o najnowszym mercedesie, codziennie oglądać go przez szybę najlepszego salonu w mieście, wizualizować sobie, jak zalewasz swojego instagrama selfiaczami w swoim nowym aucie z hasztagiem #wiozesiepomau i nigdy tego mercedesa nie mieć na własność. Wiesz dlaczego? Bo tak naprawdę nie robisz nic, żeby to marzenie spełnić. Zdaję sobie sprawę z tego, że wizualizacja jest bardzo skutecznym narzędziem, ale wciąż tylko narzędziem, a nie parą rąk, która odwali za Ciebie całą robotę. I od razu zaznaczę, ja też bardzo często byłam tym opierdalaczem. Ba, wciąż mi się to zdarza, ale dużo rzadziej i w mniejszym stopniu. Marzycielem, który śnił o Nowym Jorku, a dzień w dzień budził się w Obornikach i nic nie robił, żeby któregoś razu zaśpiewać na Manhattanie "Englishman in New York":



"Biedak" czy "głupiec"?

Marzenia to bardzo często wynik cholernie ciężkiej pracy i o tym się nie mówi, zwłaszcza, gdy to nie nasze marzenia się spełniają. Wtedy raczej mówi się o farcie i znajomościach - bogatym ojcu, wpływowej ciotce, znanym nazwisku. Bo przecież "głupi to ma szczęście", a "biednemu zawsze wiatr w oczy". Chyba nie muszę mówić, kto pełni rolę głupiego, a kto biednego? ;)


A gdyby tak wyjść z roli biedaka i stać się tym przysłowiowym głupcem, który krok po kroku zdobywa wszystko, o czym marzy? Gdyby tak przyjąć dodatkowe zlecenie i w końcu odłożyć pieniądze na wymarzone wakacje? A może wreszcie zacząć szanować swój czas i pracę i przestać pracować za psie pieniądze?  I nie czytać już "Sekretów odchudzania" podczas regularnych wizyt w McDonald's? Co Ty na to?


Przestań się ze sobą pierdolić 

Jeżeli kochasz marzyć i panicznie boisz się potu, to będziesz sobie dalej marzyć. Ale nigdy tych marzeń nie dotkniesz, nigdy nie poczujesz ich na własnej skórze. Będziesz siedzieć długie godziny przed komputerem i z zazdrością oglądać zdjęcia znajomych z egzotycznych wakacji - Twoich wymarzonych wakacji. Będziesz wzdychać na myśl o torebce Chanel, a jedyne, na co Cię będzie stać to siatka z Biedronki. I wreszcie będziesz pieprzyć w kółko o tym, jak jest Ci ciężko. O tym, że w Polsce nie ma żadnych perspektyw (jeżeli rzeczywiście tak jest, to może warto wystawić nos poza jej granice, choćby na wakacje?)  O tym, że pogoda zła - raz zbyt mocne słońce, innym razem zbyt intensywny deszcz. Zawsze coś. Naprawdę chcesz do końca życia być takim leniwym, niespełnionym i sfrustrowanym kapciem, który narzeka na wszystko i wszystkich dookoła? Który żyje życiem innych zamiast robić swoje? Jeżeli tak jak ja chcesz poczuć prawdziwe szczęście i spełnienie, to wreszcie przestań się ze sobą pierdolić. Przestań szukać kolejnej setki wymówek, zamknij dziób i zacznij pracować na swoje marzenia. Na swoje piękne życie. I przede wszystkim pracuj mądrze - ale o tym innym razem.

Ściskam!

środa, 3 maja 2017

Jak umarłam i zaczęłam żyć na nowo


Wiem, że kobiet nie pyta się o wiek, ale skoro nie jestem wciętym Sebixem ani obleśnym Pawełkiem z koprem pod nosem, to zaryzykuję. 18? 20? 26? No ile masz? Dobrze, proste pytania mamy za sobą. To jedziemy dalej. Jak długo żyjesz? Nie, nie pytam Cię tym razem o wiek. Pytam, jak długo żyjesz - tak naprawdę? 5, 10 lat? A może jeszcze nie zaczęłaś?

Urlop od życia



Ja miałam małą przerwę od życia. Przez kilka miesięcy nie było mnie dla Ciebie. Nie było mnie dla samej siebie. Budziłam się każdego ranka z cholernym bólem brzucha. Stresowała mnie już sama myśl, że zaczyna się nowy dzień, który muszę jakoś przeżyć.  Nie byłam wtedy sobą. Niby oddychałam, ale wewnątrz czułam się martwa. Na kilometr śmierdziało trupem. Wszystko, co robiłam było mechaniczne. Śniadanie, wyjście do pracy, sen. I tak w kółko. Każdy kęs jedzenia, każdy obowiązek przeplatany był płaczem. Z bezsilności. Z bólu, który rozrywał serce, ale nie chciał zabić. Tak naprawdę, do końca. 


W pewnym momencie zaczął pojawiać się spokój. Dwie godziny płaczu i pół godziny spokoju. Z czasem odwróciły się proporcje. Po krótkim płaczu było kilka godzin spokoju. Takiego dziwnego wyciszenia i pustki, przez którą czułam się nieswojo, ale która była sto razy lepsza od bólu. Jak już weszłam w strefę obojętności, mogłam tam zostać na dłużej. Było całkiem bezpiecznie i w miarę wygodnie. No wiesz, to słynne "chujowo, ale stabilnie." Jeżeli choć raz straciłaś grunt pod nogami, to na pewno wiesz, jak pragnie się stabilizacji. Jednej małej rzeczy, która będzie na pewno i na zawsze. Bez względu na mniej lub bardziej sprzyjające okoliczności.

Odważnie


Łatwo się zasiedzieć, ale to nie jest życie na 100%. To takie bierne patrzenie na to, co mi się przydarza. A przecież nigdy nie chciałam, żeby życie mi się przydarzało. Sama chciałam nim kierować. Odkrywać piękne miejsca, poznawać dobrych ludzi. Dawać i brać czystą, pozytywną energię. Dlatego zaryzykowałam. Zdjęłam puchate kapcie, założyłam płaszcz. I wyszłam z domu. Zobaczyłam, że znów świeci słońce. A może ono cały czas świeciło, tylko schowana za roletami go nie widziałam? Zaczęłam ryzykować. Pchać się w nieznane. Robić rzeczy, o których od dłuższego czasu marzyłam. I jakby tego było mało, poznałam ludzi, którzy marzą o tym samym. Którzy mają rozwiązanie na każdy problem, a nie problem na każde rozwiązanie. Którzy tak jak ja są w stanie spakować się w ciągu 5 minut i pojechać na drugi koniec Polski. Ot tak, żeby zjeść razem nieprzyzwoicie dobry obiad. Wreszcie przestałam się zastanawiać, czy mogę, czy dam radę. Już nie tracę czasu na myślenie godzinami, czy to bezpieczne, czy to dobre. Dopóki tego sama nie sprawdzę, nie będę wiedziała. Pewnie w oczach niektórych jestem wariatem, ale nie dbam o to. Dawno nie byłam taka szczęśliwa :-).        



Ściskam!