Wrześniowy Runmageddon Rekrut (6km, 30 przeszkód) z moją ekipą :) 

Jesień może oznaczać tylko jedno - paradowanie w skąpym bikini mamy już za sobą. Uff. Wreszcie można poluzować szelki, nie spinać się z dietą i odpuścić siłownię. Przez kolejne kilka miesięcy nikt nie będzie wytykał nam cellulitu i pokaźnej oponki na brzuchu. Grube swetry i kurtki przykryją wszystko - włącznie z potrzebą dbania o siebie i swoje zdrowie. 

Jak zmotywować się do ćwiczeń jesienią i zimą?


W tym całym szale na bycie fit priorytetem powinno być zdrowie i bardzo dobre samopoczucie. Nie nogi-karabiny. Nie krata na brzuchu. Nie ładnie zarysowane plecy. Tylko zdrowie. Cała reszta to przyjemne efekty uboczne, które jeszcze bardziej nakręcają do działania. Chyba każda z nas zna przynajmniej jedną atrakcyjną, szczupłą dziewczynę, która nie jest ani zdrowa ani tym bardziej szczęśliwa, prawda? No właśnie, ładna sylwetka nie załatwi sprawy. Nie sprawi, że będziemy dla siebie lepsze. Nie zmotywuje nas do dalszego rozwoju na różnych płaszczyznach życia. Na rozwój i bycie szczęśliwą trzeba mieć po prostu siłę - zarówno tę fizyczną jak i psychiczną. A dbałość o siebie powinna wynikać z troski o samą siebie, a nie bycia surowym sędzią albo swoim własnym wrogiem.

A gdyby tak zmienić priorytety?


I właśnie dlatego zachęcam nas (siebie również!) do aktywności fizycznej bez względu na to, co widzimy za oknem. Słońce, deszcz, śnieg niech nie będą wyznacznikiem naszego zaangażowania. Każda z nas zasługuje na dobre samopoczucie zarówno przy plus jak i minus 20 stopniach. Wiem, że w tym drugim przypadku dużo trudniej znaleźć motywację. W końcu nic tak nie motywuje jak wizja zbliżającego się wielkimi krokami urlopu czy zbyt ciasna weselna sukienka. Ale jeśli przewartościujemy w swojej głowie priorytety i zdrowie stanie się naszym numerem #1, to wszystko stanie się dużo prostsze. Każdy wybór, każda życiowa decyzja będzie poprzedzona pytaniem: Czy to służy mojemu zdrowiu i lepszemu samopoczuciu? Jeżeli tak, wchodzę w to. Jeżeli nie, biorę nogi za pas i tyle mnie widzieli ;).  

Spokojnie! 


Poza tym jesień i zima są naprawdę spoko z trzech względów. Przede wszystkim dają nam możliwość działania w swoim tempie, na spokojnie. Już nie wpisujemy w wyszukiwarkę desperackich haseł typu:
     
  • Jak zgubić 10 kg w miesiąc? - Najprościej kupić worek ziemniaków i zostawić go przy kasie. Jeśli trzeba zgubić więcej, czynność należy powtórzyć ;). 
  • Czy pokocha mnie taką grubą? - A czy Ty pokochasz go takiego nieidealnego? 
  • Kostiumy kąpielowe dla wielorybów - Angażujesz się w działania Green Peace czy o co chodzi? 

Robimy swoje, nie widząc na horyzoncie deadline'u, który już za chwilę zweryfikuje, czy to, co tak dzielnie dźwigamy na swoich serdelkach zasługuje na miano "beach body" (Beach body? Bitch please!) Działając bez presji czasu, działamy mądrze. Nie łapiemy się drakońskich diet czy aktywności, które zdecydowanie przerastają obecne możliwości naszego ciała. Krótko mówiąc, po prostu nie wariujemy i nie robimy sobie krzywdy. 

Do celu! 



Druga kwestia to efekty. Chodź jest to bardzo indywidualna kwestia, to oczywistym jest, że dużo więcej możemy osiągnąć w przeciągu 10 miesięcy niż w niespełna dwa. Dlatego jeśli wciąż upieracie się przy tym, że to głównie wizja lata napędza Was do działania, pomyślcie, że już teraz - w te szare, deszczowe dni pracujecie na te letnie, spędzone w swoich wymarzonych miejscach. Zwłaszcza w takich momentach szkoda tracić czas i energię na wieczne niezadowolenie z siebie. Wtedy bardzo łatwo przegapić lub zrezygnować z pięknych wakacyjnych wspomnień. Dlatego jeśli byle fałdka na brzuchu jest w stanie powstrzymać Was przed kąpielą w oceanie, to... marsz na siłownię/na dwór! Spacerowanie szybkim tempem, bieganie, ćwiczenia w domowym zaciszu lub na siłowni, joga, pływanie - to wszystko przybliża Was do wakacji, podczas których będziecie martwić się jedynie tym, czy Wasze ulubione szorty zmieszczą się do bagażu podręcznego, a nie czy w ogóle odważycie się je na siebie założyć (sic!).

To się opłaca


Poza tym jesienno-zimowy okres ma jeszcze jedną zaletę. Przychodzi październik, a wraz z nim pustoszeją siłownie i leśne ścieżki. Wtedy dużo łatwiej wyjść z domu i nad sobą popracować, zwłaszcza jeśli wizja gapiących się na Was ludzi (to tylko schiza ;), dotychczas powstrzymywała Was przed działaniem. Co więcej, dbając o swoje interesy, siłownie i kluby fitness oferują atrakcyjne karnety i świąteczne vouchery w korzystnych cenach. To idealna okazja, żeby spróbować czegoś nowego! 

Mam ogromną nadzieję, że każdy, kto zapyta wujka Google: "Jak zmotywować się do ćwiczeń jesienią i zimą?", znajdzie odpowiedź w postaci mojego tekstu i podniesie tyłeczek z kanapy :). 


Trzymajcie się ciepło i... zdrowo! 
 
 Na zdjęciu z Socjopatką ♥ / Fot. Bartosz Sobczak :)

Patrzysz w lustro i nie dowierzasz. Z Twoich ulubionych jeansów wylewają się dwie spore fałdki. Pospiesznie zdejmujesz spodnie, żeby sprawdzić, czy naprawdę wyglądasz aż tak kiepsko czy może jednak nie umiesz dobrać właściwych ubrań do swojej sylwetki. Po chwili stoisz przed lustrem w skąpej bieliźnie. I widzisz czarno na białym. Mnóstwo perłowych rozstępów, które pamiętają jeszcze Twoje nastoletnie lata. Małe "pajączki" na nogach - takie same jak u Twojej mamy i babci. Niejednolita skóra. Komicznie sterczący biust, ale nie tak ponętnie jak u tych pań z pornosów. Po kilkunastu minutach dokładnego "przeglądu" pada wiekopomne: "Biorę się za siebie!". Co tu dużo mówić, potrzebujesz motywacji. Ale nie takiej jednorazowej w postaci zerknięcia do lustra, tylko długofalowej. Masz dwie drogi. Twoim motorem napędowym może być miłość albo nienawiść do samej siebie.

Znienawidź


Niektóre kobiety uważają, że żeby wreszcie wziąć się w garść, trzeba sobie porządnie dokopać. Obrzydzić się samej sobie. Nawrzucać, jaka to jesteś słaba i beznadziejna. Wydrukować sobie swoje najbardziej obleśne zdjęcie w możliwie największym formacie i w chwilach słabości zerkać na to beznadziejne ciało - przestrogę, a jednocześnie dowód na to, jak bardzo można się zaniedbać. Podczas treningu nakręcać się do działania masą negatywnych myśli na swój temat. Nienawiść do siebie i swojego ciała przekuć w największą siłę. Bo przecież nic tak nie motywuje jak poczucie niezadowolenia, a co za tym idzie, realna potrzeba zmiany .

Pokochaj

Jest jeszcze drugi sposób. Zawsze można zacząć zmiany z miłości do samej siebie. Ale wiesz, niekoniecznie takiej ślepej i narcystycznej. Chodzi po prostu o przyjazne, pozytywne nastawienie: "Ej, jestem fajną babką. Zasługuję na wszystko, co najlepsze - dobre zdrowie i sprawne ciało, dlatego biorę się za siebie!" I uwierz mi na słowo, możesz tak myśleć bez względu na to, czy masz 5 czy 15 kg za dużo na swoim koncie. Bo tu nie chodzi o to, jak wygląda ciało, tylko, co myśli głowa. Kochając i będąc kochaną, możesz przenosić góry (zwłaszcza gdy nieobcy jest Ci trening siłowy! ;p). I nie ma to większego znaczenia, czy mówimy o relacji z drugim człowiekiem czy samą sobą. Miłość i szacunek to najlepszej jakości paliwo, dzięki któremu dotrzesz tam, gdzie naprawdę chcesz się widzieć. Każda, nawet najmniejsza zmiana w Twoim ciele sprawi, że docenisz swoją dotychczas wykonaną pracę i będziesz miała siłę na więcej :).

Zdecyduj 


To, którą wybierzesz drogę zależy wyłącznie od Ciebie. Ale pozwól, że coś Ci powiem. Negatywne myśli na swój temat są jak fałszywa przyjaciółka, która obiecuje pomoc, a tak naprawdę jeszcze Ci tych problemów dokłada. Przez chwilę czujesz się pozytywnie nakręcona, ale to, co pozornie stymuluje do działania, tak naprawdę ściąga Cię w dół. I na nic te wszystkie utracone kilogramy czy zabiegi w SPA. Z nienawiścią na tylnym siedzeniu daleko nie zajedziesz. Ok, odbębnisz te 5, 10, może nawet 15 treningów, ale prędzej czy później stracisz zapał. Bo po co masz się starać dla kogoś, na kim Ci nie zależy? Po co masz się starać dla samej siebie?

Mając piękne, wysportowane ciało, możesz dalej czuć się jak śmieć. Tak samo jak mając nieidealne ciało, możesz czuć się piękna i wartościowa. Wszystko to kwestia wyboru. Proszę, wybieraj mądrze. 

Ściskam!
 

Jeszcze pół roku temu nie uwierzyłabym, że przebiegnę Runmaggedon. Po pierwsze, pewnie zabrakłoby mi odwagi, a po drugie - ja i bieganie? Hell no! A teraz? Teraz zastanawiam się, jak przygotować się do kolejnego startu.

Wszystko zaczęło się od mojego kumpla - sportowego świra, który przybliżył mi temat biegów z przeszkodami. Opowiedział mi o swoich startach raz, drugi, trzeci i co tu dużo mówić, rozbudził moją ciekawość i chyba nie do końca świadomie wjechał mi na ambicje. No bo jak taki cienias (tak się czułam pod względem fizycznym) miałby przebiec min. 3 km, pokonując na trasie kilkanaście przeszkód? Jaaasne. Przecież nigdy nie biegałam. Ok, za wyjątkiem tych kilku razy na w-fie. Pamiętam, że szło mi dobrze na krótkich dystansach. Byłam jedną z szybciej biegających dziewczyn w klasie. Niestety w trakcie dłuższych biegów wypruwałam sobie flaki.


Jak znalazłam motywację?  

 


Przełom nastąpił w Nowym Roku. To właśnie wtedy postanowiłam, że przebiegnę Runmageddon. Wiedziałam, że muszę to zrobić. Nie dlatego, że czułam się na siłach. Wręcz przeciwnie. Czułam, że nie dam rady pod żadnym względem. Był to dla mnie bardzo ciężki okres, o czym szerzej pisałam tu i tu. I pomimo tego, że czułam się wtedy złamana, wiedziałam, że przyjdzie czas, kiedy będę musiała o siebie zawalczyć. Nie dlatego, że tak wypada, że ktoś ode mnie tego wymaga. Tylko dlatego, że na to zasługuję. W styczniu, gdy pojawiły się pierwsze zapisy, od razu wniosłam opłatę startową. Mocno wierzę w zasadę "polskiej cebulki" - co zapłacone, trzeba wykorzystać w 100%. No wiesz, w restauracji wylizać talerzyk do końca, nawet jeśli już pękasz z przeżarcia. I'm kidding. Just a little. Wiedziałam, że gdy to zrobię (opłacę swój start, a nie wyliżę talerzyk, Obżartuchy!), nie będzie odwrotu i bardzo chciałam żeby go nie było.


Jak się przygotowywałam? 




Z początkiem kwietnia zaczęłam przygotowania. Ale proszę, nie wyobrażajcie sobie mnie ze 100-kilogramową sztangą na plecach biegającą półmaratony. Zaczynałam od 650 metrów truchtu. Taaak, słownie: sześćset pięćdziesiąt metrów. Minuta przerwy i kolejne. I tak razy dwa, co dawało mi w sumie 2,5 km. Truchtałam tak przez  jakieś 1,5-2 tygodnie, średnio 3 razy w tygodniu. Można by pomyśleć, że sukces miałam już w garści. W końcu w Runmageddonie Intro miałam do przebiegnięcia 3 kilometry. Zatem od upragnionego dystansu dzieliło mnie zaledwie 500 metrów. Teoretycznie. W praktyce sprawy miały się nieco inaczej. Przecież docelowo nie miałam sobie robić żadnych przerw, a w dodatku miałam do pokonania 15 przeszkód. Dlatego stopniowo zaczęłam zwiększać dystans i zmniejszać częstotliwość przerw. Biegłam 1 km, robiłam minutę przerwy - wszystko x3. W końcu rozbiegałam się (a tak naprawdę swoją głowę - napiszę o tym przy innej okazji) nieco bardziej. Pękła moja pierwsza 4-ka, a bezpośrednio przed startem 5-tka. Wiedziałam, że 3-kilometrowy dystans pokonam bez problemu.

Ale co z przeszkodami? Nie trenowałam typowo siłowo. Od stycznia chodziłam raz w tygodniu na zajęcia, które w pewnym sensie można nazwać siłowymi. Jednak powiedzmy sobie szczerze, ćwicząc z taką częstotliwością, nie ma co liczyć na cud. Cud nad Wisłą, bo to właśnie w stolicy przy Wale Miedzeszyńskim odbywał się bieg.  Około miesiąc przed biegiem nieco zwiększyłam częstotliwość ćwiczeń. Przeprosiłam się z Chodakowską i Mel B. W międzyczasie wygrałam karnet na zajęcia fitness, więc na dwa tygodnie przed Runmageddonem wpadło mi kilka dodatkowych zajęć. Nie ćwiczyłam z obciążeniem, a mimo to dałam radę.


Jakie przeszkody są na Runmageddon Intro?

 


Jeżeli chodzi o przeszkody, były to m.in. 3-metrowe ściany. Duuużo ścian. Z tego miejsca dziękuję wszystkim panom, którzy podali mi pomocną dłoń, ramię, plecy i inne mniej oczywiste części ciała, a  tym samym pomogli mi pokonać tę przeszkodę :). Jesteście wielcy! Poza tym było sporo czołgania się w błocie ♥, mule rzecznym, pod drutem kolczastym, siecią czy też oponami. Nie zabrakło też przejścia przez rzekę, które bardzo mi się spodobało, wspinaczki po linie (moja pięta Achillesowa) czy Indiany ("lot" na linie zawieszonej nad wodą). Był również bieg z oponami/workami z piachem, przewracanie opon od traktora. Na trasie pojawiła się również jedna przeszkoda logiczna. Nie pamiętasz, czy najpierw wykonuje się dodawanie czy mnożenie? No cóż, kto nie ma w głowie, ten ma w nogach - czeka Cię nieco dłuższa trasa! :D (Ja podałam poprawną odpowiedź, bang!)


Czy warto? 

 


Jeżeli zastanawiasz się, czy warto wziąć udział w Runmageddonie, to przestań o tym myśleć. Po prostu to zrób. Poczuj dawkę adrenaliny, pozytywną energię i spędź ten czas z ludźmi, którzy wiedzą, że siła i charakter to nie rzecz nabyta, lecz ciągła praca, która przynosi niesamowite efekty :-). A skoro o mega fajnych ludziach mowa, nie mogę nie wspomnieć o mojej ekipie. Iza, Marta, Iza, nie mogłam sobie wymarzyć lepszego towarzystwa! Jesteście niesamowite. Do zobaczenia na kolejnej trasie! :-)  A Was, drogie Robaczki, mam nadzieję, że już nie muszę dłużej zachęcać :).

Ściskam!
  

Jako fit sarenka dobrze wiesz, co Ci wolno, a czego masz za wszelką cenę unikać. I właśnie dlatego w Twojej diecie nie ma miejsca na zabieloną zupę czy serek wiejski o standardowej zawartości tłuszczu, nie wspominając już o niedzielnym mielonym zagryzionym ogórasem. Twoje każde piątkowe wyjście ze znajomymi kończy się odsączaniem tłustawej pizzy w serwetkę, zeskrobywaniem panierki z chicken nuggets i sączeniem coca-coli zero, która w przeciwieństwie do świeżo wyciskanego soku nie powoduje takiego skoku cukru we krwi. Ale wreszcie przychodzi niedziela - jedyny dzień, kiedy możesz sobie trochę pofolgować. Ale nie, Ty jesteś dzielna jak dres pod blokiem i nie cheatujesz nawet wtedy. Dlatego smażysz te swoje wysokobiałkowe pancakes, które bez wyrzutów sumienia obficie polewasz karmelowym sosem 0 kcal.  Jesteś tak naproteinowana, że zaczynam się zastanawiać, czy mogę wyciągnąć Cię na spacer. Jeszcze Ci się zetnie białko w kontakcie z jesiennym słońcem, a ja skończę w pierdlu za usiłowanie zabójstwa. No po co mi to? Po co? :D

A już tak na poważnie, mam nadzieję, że jesteś jedną z tych osób, dla których bycie fit to coś innego niż wielkie ciśnienie na zrobienie "formy życia", która na dłuższą metę skutecznie Ci to życie uprzykrzy i być może znacząco skróci. Szczerze mówiąc, łapię się za głowę, widząc siłownianych dzików i...lochy (pardon, nie mogłam się powstrzymać :D), którzy opowiadają o swoich czystych michach pomiędzy soczystym kęsem  tablicy Mendelejewa a słodkim beknięciem po fit napoju bez dodatku cukru. I tak się zastanawiam, kiedy w siłowniach zawitają automaty z colą zero. Sosy 0 kcal - 100% chemii są już na wyciągnięcie każdej napompowanej ręki, więc myślę, że będzie to soon, Babe, soon! 

I choć ta cała fit rewolucja  ruszyła nasze ociężałe zadki z kanapy i skłoniła nas do lektury składów dłuższych niż sezon Mody na Sukces, to jednocześnie stworzyła pokolenie głąbów (przepraszam za dosadność), którzy aspekty wizualne przedkładają nad swoje zdrowie. Pokolenie, które boi się zjeść garść truskawek czy nieco ponad 100 gramów pieczonych ziemniaków. Pokolenie, które eliminuje ze swojej diety co drugą grupę pokarmów, choć nie wykazuje na nie żadnych nietolerancji. Pokolenie,  które puchnie i zalewa się tłuszczem na samą myśl o twarogu czy smażonej rybie. I wreszcie pokolenie, które w imię redukcji tnie kalorie bardziej niż niewyszkolona fryzjerka Twoje długo zapuszczane włosy. To również pokolenie, które odmawia sobie naturalnych, wysoko odżywczych produktów i z dumą zastępuje je chemicznym syfem. Pokolenie, dla którego jedynym wyznacznikiem jakości jest kaloryczność napisana drobnym maczkiem z tyłu opakowania. 

Proszę, nie daj się ogłupić.  Nie stawiaj znaku równości między lekkie a zdrowe. Nie rezygnuj z domowej roboty smoothie ani weekendowych naleśników ze 100% polewą czekoladową. I nie daj sobie wmówić, że w życiu liczy się tylko forma. Bo w życiu najbardziej liczy się zdrowie. Bez niego nie zrobisz nic, nawet tej swojej wyśnionej kraty.

Ściskam!
 
Być może jesteś teraz w tym samym miejscu, co ja miesiąc temu i zastanawiasz się, gdzie znaleźć siłę i prawdziwą motywację do ćwiczeń. Nie pomaga Ci nawet fakt, że Twoje mieszkanie wygląda jak świątynia Chodakowskiej. Z szuflady z bielizną nieśmiało wygląda płyta z wizerunkiem pani z ładnie zarysowaną krateczką na brzuchu, a przyklejony do lustra skrawek gazety codziennie stara się Ciebie przekonać, że gruncie rzeczy jesteś całkiem fajna babką, że to jest Twój dzień - dzień, w którym raz na zawsze rozprawisz się ze swoimi słabościami, bo przecież "Twoje ciało może więcej niż podpowiada Ci Twój umysł''. I rzeczywiście takie słowa sprawiają, że rosną Ci skrzydełka i wznosisz się hen, hen, wysoko, ale po chwili spadasz, waląc głową o parkiet.  Z jednej strony czujesz realną potrzebę zadbania o swoje zdrowie i wygląd, a z drugiej jesteś jak biedny balonik, z którego uchodzi powietrze. Myślę, że każdej z nas zdarza się jechać na rezerwie motywacji. Niby się nie poddajemy, ciągle idziemy naprzód, a jednak po treningu bliżej nam do płaczu niż słodkiego upojenia endorfinami. Co z tym zrobić? Odłożyć matę do szafy i wyjść do ludzi!

Właśnie dzisiaj mija miesiąc odkąd zapisałam się na siłownię. Zanim powiedziałam "tak" wylewaniu potu u boku koksików, którzy mogliby mnie zabić swoim udźcem, w duchu myślałam, że to nie dla mnie, że to strata czasu i pieniędzy, bo przecież mogę wykonać porządny workout, nie ruszając się z domu. Dotychczas byłam typowym i, jak się tak teraz zastanowię, niezbyt szczęśliwym dywanowcem. Scenariusz był zawsze taki sam. Ja, mata i program treningowy odpalony na telewizorze. W którymś momencie do naszego cudnego trio dołączyła niechęć i frustracja. Zrobiło się zbyt tłoczno, a ja nie miałam już czym oddychać. 

Decyzję o wykupieniu karnetu na siłownię przyspieszyła promocja -50%. Jak dobrze wiecie, jestem Boską Łowczynią Promocji, dlatego wyskubałam pięć dyszek z portfela, mówiąc sobie w myślach: "Wchodzę w to!" I weszłam...na dobre. Pierwsze dwa tygodnie były istnym szaleństwem. Ćwiczyłam 4-5 razy w tygodniu. Stawałam na głowie, żeby pogodzić nową zajawkę z dotychczasowymi obowiązkami i tym sposobem prawie codziennie krążyłam pomiędzy domem, uczelnią, pracą i siłownią właśnie. Wreszcie nie szukałam wymówek. Po prostu robiłam to, co do mnie należy. Robiłam to, co sprawia mi prawdziwą przyjemność, dlatego nawet po ciężkim dniu biegłam z wywalonym jęzorem na siłownię. Obecnie ze względów zdrowotnych mam małą przerwę, dlatego wykorzystam ten czas, opowiadając Ci o powodach, dla których warto choć raz się tam wybrać :). 


3 powody, dla których warto wybrać się na siłownię 

1. Na siłowni poznasz wartość pozytywnej rywalizacji. 
"Ale zaraz, zaraz, 60-letnia babeczka zasuwa na bieżni?! To co, ja nie dam rady?" Zupełnie obcy ludzie dzielnie walczący ze swoimi słabościami są najlepszą motywacją. Nie żadne celebrytki zostawiające grubą kasę w portfelach swoich równie znanych trenerów, tylko przeciętna Kowalska, której życie dało porządnego kopa w dupę, a ona zamiast upaść, dała mu w ryj z półobrotu, a przy okazji wyhodowała brazylijskie pośladki (:

2. Przypomnisz sobie, że Twoja głowa i ciało kochają różnorodność
A dzięki temu uświadomisz sobie, że machanie nóżką sześćdziesiąty dzień z rzędu w tą samą stronę nie było najlepszym pomysłem. I nawet jeśli siłownia nie stanie się Twoim drugim domem, zawsze będzie planem B, alternatywą dla monotonnych programów treningowych i pretekstem do kreatywnych rozwiązań - dostęp do różnych maszyn i akcesoriów (taśm, hantli, piłek) umożliwi Ci swobodne modyfikowanie treningów, a co za tym idzie, sprawi, że obce będzie Ci pojęcie nudy.    

3. Wyeliminujesz dotychczas popełniane błędy. 
Wbrew pozorom żeby to zrobić nie musisz oddać się w ręce trenera personalnego. Na siłowni spotkasz przynajmniej kilku starych wyjadaczy, którzy chętnie wytłumaczą Ci, jak wykonać poprawnie dane ćwiczenie lub obsłużyć poszczególne maszyny. "Kto pyta, nie błądzi", a przynajmniej błądzi krócej niż ten, który nie pyta ;). Nie ma co się krępować. Przecież nikt z nas nie urodził się na siłowni. A jeżeli się urodził, to jest przypadkiem jednym na milion, o którym zapewne usłyszysz w sobotnim wydaniu wiadomości ;).    

Mam nadzieję, że  tym postem dmuchnęłam choć trochę w Twoje skrzydełka. I teraz się nie poddasz,  nawet pomimo gorszych dni! Przecież nie ma piękniejszej walki niż walka o samego siebie :). Jeżeli jednak wciąż czujesz niedosyt, zostań ze mną na dłużej :). Zostań obserwatorem mojego bloga, śledź moje poczynania na facebooku i instagramie (@fitkola). Zrobię wszystko, żeby nie zabrakło Ci motywacji!


klik
  
Trzymaj się cieplutko i do napisania! 


Oglądanie Sekretów lekarzy przy kolacji to nienajlepsze rozwiązanie. Chyba nawet największemu głodomorowi przeszedłby apetyt, gdyby każdemu kęsowi towarzyszył widok odwirowywanego osocza na przemian z relacją z dłubania we flakach i złamanych nosach. No cóż, zaciskam zęby, dzielnie czekając na Ostre cięcie (znacie? :) 

Zrobię wszystko żeby osiągnąć swój cel! – dumnie głosi GrażynkaczyinnaMariola. Myślę sobie: Wow, ale zmotywowana babeczka! Jednak chwilę później dowiaduję się, że jej celem jest operacyjne zmniejszenie ilości tkanki tłuszczowej i...cellulitu. No cycki mi opadły! (cellulit chwilę później ;) Kobieta cierpi na własne życzenie, zalewając się przy tym łzami,  a przy okazji zgrywa bohaterkę narodową. I choć nie należy traktować tych słów poważnie, tak samo jak i całego programu, to odnoszę wrażenie, że w tej całej dramie jest ziarnko prawdy.

Bo czy nie jest tak, że coraz częściej wybieramy drogę na skróty? Zobaczcie sami. Zamiast regularnie ćwiczyć, by zachować zdrowe i jędrne ciało, chwytamy się błyskawicznych diet-cud na dwa tygodnie przed wakacyjnym urlopem. Panowie zamiast cierpliwie budować swoją muskulaturę latami chętnie sięgają po naturalne jak biust Pameli Anderson wspomagacze. Pełnowartościowe posiłki są coraz częściej wypierane przez sproszkowane szejki stojące obok podpasek, psich kiełbasek i worków do odkurzacza w wielu sieciowych drogeriach (who the hell is gonna eat them?;)

No a wspomniane grażynki ochoczo wskakują na stoły operacyjne w myśl zasady : Lepiej dać się pokroić jak szynka w markecie niż na siłowni sprzeciwić swej galarecie. To nic, że kosztuje to krocie. A jeśli nic nie kosztuje, to mamy gwarancję fejmu na całą Polskę okraszonego wzruszającą historią o tym jak straciliśmy nogę w starciu z rekinem, wybiegając z płonącego wieżowca, po tym jak uratowaliśmy przebywające tam młode kozy. Nie może również zabraknąć szczegółowej  videorelacji ukazującej nasze spragnione błysku fleszy narządy - wątróbkę, serduszka (omnomnom). To również nic, że przynajmniej przez najbliższe kilka tygodni będziemy musieli szprycować się najsilniejszymi na rynku painkillerami. W końcu lepsze to niż systematyczność i samodyscyplina w dbałości o swoje zdrowie i wygląd. Logiczne, prawda?

A że należę do grupy kobiet postępujących nielogicznie to...wolę wylewać siódme poty w domowym zaciszu, siedzieć w garach, testując coraz to nowsze FITpotrawy, jeździć rowerem, chodzić na długie spacery z psem, którego kitałka prawie się urywa  na dźwięk smyczy, a w chwili słabości zanurzyć się w kanapie z kubełkiem lodów i śmiać się z tego cholernego cellulitu, któremu w przypływie motywacji skopię tyłek (:

Chętnie dowiem się, co sądzicie o oddawaniu się w ręce chirurga, który odwali całą robotę za nas!
Zapewne wielokrotnie spotkaliście się ze stwierdzeniem: ''Ciało jest Twoją świątynią''. I choć stwierdzenie samo w sobie jest bardzo trafne, z różnych względów trafia do nas jednym uchem, a wylatuje drugim. To właśnie dlatego postanowiłam je nieco zmodyfikować:


Mam nadzieję, że ten bardziej dosadny przekaz do Was trafia (zwłaszcza do szafiarek ;p). A teraz zastanówmy się chwilę, czy jest jakiś realny związek między ciałem a świątynią. Pomijając aspekty religijne, zarówno o ciało jak i o świątynię należy się troszczyć z czysto egoistycznej pobudki - dla naszego dobra. To one mają służyć nam, a nie my im. Ciało żeby dobrze pełnić tą funkcję potrzebuje paliwa. I to  od nas zależy, czy dostarczymy mu paliwa, które na krótką metę pozwoli mu jako tako funkcjonować czy takiego, które zapewni mu długotrwałą sprawność :). Dlatego jeśli następnym razem zechcecie sięgnąć po jakiegoś food-killera czy używki, które rujnują Wasze zdrowie, przypomnijcie sobie moje motoryzacyjne porównanie i odpowiedzcie sobie na pytanie, czy chcecie jeździć wypaśnym autkiem czy zdezelowanym gratem :). Zapominając na chwilę o aspekcie wizualnym, skupcie się na bezpieczeństwie, jakie może zagwarantować  w pełne sprawne auto - Wasze ciało. A tymczasem nie pozostaje mi nic innego, jak wierzyć w Wasz rozsądek i życzyć udanej jazdy! :)

Ściskam :),
N.
Gorący czas ( nie mowa tu o pogodzie ;)) sprawił, że przemieniłam się w dwufunkcyjnego robota z trybami: praca, sen, z miażdżącą przewagą tego pierwszego. Skutecznie odciągnęło to moją uwagę od wszystkich rzeczy, które sprawiają mi dużą radość. Zaniedbałam ŻYCIE (;p), aktywność fizyczną, bloga. Dzisiaj mam chwilę na złapanie oddechu, dlatego przybywam trochę pooddychać tu z Wami :). 


Stresujące dwa tygodnie sprawiły, że zaczęłam jeszcze wyraźniej widzieć, co daje mi aktywność fizyczna, a właściwie, co tracę, kiedy jej brak w mojej codzienności. Jedną z tych rzeczy jest KONTROLA - kontrola nad własnym ciałem, która, moim zdaniem, jest pierwszym krokiem do przejęcia kontroli nad własnym życiem. Nie da się ukryć, że dużym kopem był dla mnie ewkowy killer, a dokładniej mówiąc plank i ćwiczenie, w którym w pozycji bocznej opierając się na przedramieniu, unosimy cały ciężar ciała. Wystarczyło 45 minut, żeby wnioski nasunęły się same: Nie panuję nad własnym ciałem, co przy okazji obala mit, że ten problem dotyczy tylko osób z nadwagą czy zaburzeniami odżywiania. Dotyczy to każdego, kto nie pracuje nad swoim ciałem. Wtedy nawet najdrobniejsze ciało może wydawać się barierą nie do przeskoczenia. Wytrzymałość nie jest czymś wrodzonym ani tym bardziej stałym. Trzeba nad nią nieustannie pracować. Jedno jest pewne: NAPRAWDĘ WARTO. Nasze ciało jest jedną z tych rzeczy, na które mamy realny wpływ. Jeżeli wiec nasza wytrwałość w dążeniu do ciała, które będzie nam służyć, a nie my jemu przyniesie zamierzone efekty możemy mieć pewność, że z taką samą determinacją spojrzymy na inne aspekty naszego życia, a z tego miejsca bardzo łatwo puka się w okno zwane szczęściem :). Dlatego mój plan na dziś to wylewanie 7 potów przy killerze i jakiś pyszny sok domowej roboty.Bo przecież ''w zdrowym ciele zdrowy duch,'' a zdrowy to przecież ten szczęśliwy :).

Kochani, życzę Wam dużo wytrwałości i szacunku do własnego ciała! :)

Ściskam :),
wulkan_energii

Lubicie, kiedy pada deszcz? Ja bardzo, o ile towarzyszą mu:
a) dzień wolny/ świadomość rysującego się  na horyzoncie wolnego dnia
b) wysoka temperatura

Nie należę do grona osób, które wraz z pierwszą kroplą deszczu pretendują do bycia kostką cukru ;) ( a tak swoją drogą, każda okazja do  sprawienia sobie komplementu jest dobra - I'm sweet like sugar ♥). Nie straszne mi przemoknięte ubrania  ( o ile nie skrywają w sobie mojej cegły, pochlebnie zwanej smartphonem, czy słuchawek) ani rozmazany makijaż. W zasadzie to ostatnie, wbrew pozorom, jest megazaletą deszczu. Niektórzy ukochani mają okazję ujrzeć po raz pierwszy czyste jak łza oblicza swoich wybranek. Wybranki, z kolei, mają szansę na mniej lub bardziej dokładny (wszystko zależy od stopnia intensywności deszczu) demakijaż, o którym wciąż zdarza im się zapominać, sick!  

Poza wspomnianymi zaletami, jest kolejna - najważniejsza. Deszcz działa na mnie oczyszczająco ( nie, nie piję znowu do makijażu ;)). Wymywa ze mnie negatywne, zatruwające moją głowę myśli. Sprawia, że czuję się lżej - choć waga mówi co innego, ściemniara jedna! To dlatego nie uciekam od deszczu. No bo jaki jest sen uciekania przed czymś, co ma na nas dobry wpływ.

Myślę, że każdy z Was zna stwierdzenie zaczynające się od słów: ,,Niebo płacze, bo (...).'' W miejsce trzech kropek ląduje jakiś mniej lub bardziej sensowny argument. Moje zdanie brzmi:

Niebo płacze, bo dotychczas miałaś ,,słomiany zapał''. Chcesz mieć słońce? Zapracuj na nie! :)

Jak widać, motywacją może być wszystko. Nawet deszcz.
Życzę Wam dużo słońca i okazyjnego deszczu, który pomoże oczyścić myśli!

Ściskam :),
N.
Nie wiem, ile razy i jak mocno trzeba upaść, żeby móc zachować pion przez dłuższy czas. Ja właśnie jestem na etapie pionu. Dopiero co wstałam z kolan swojego lenistwa. Nie chcę już czekać na tzw. odpowiedni moment, który zdaje się nigdy nie przychodzić. Już nie czekam na kolejny poniedziałek czy miesiąc, które podobno sprzyjają zmianom. Jasne. Jeżeli w Twojej głowie nie zrodzi się prawdziwa potrzeba zmiany i gotowość do wyrzeczeń, to nie pomoże Ci ani Nowy Rok ani nawet wstawiennictwo świętych. Bolesna prawda, co? Ale przecież kiedyś trzeba się obudzić. Nie wiem jak Ty, ale ja nie mam już ochoty tracić czasu na sen.

Wyciągnęłam wczoraj zakurzoną matę i buty...i odżyłam na nowo :). Jestem z siebie dumna. Byłam tylko ja i 40-minutowy skalpel. A nie, przepraszam, zapomniałam o jeszcze jednej rzeczy - satysfakcji, która towarzyszyła mi przez cały wczorajszy wieczór. Jej obecność była mi na tyle potrzebna, że postanowiłam ją zatrzymać na dłużej. Wstałam o poranku i zjadłam kolejny skalpel na śniadanie. Czuję, że rozbudziłam w moim ciele apetyt. 

♥ Robię krok w tył, by zrobić dwa do przodu ♥

Ściskam :),
N.
 


Ile razy usprawiedliwiałyście swoje lenistwo brakiem czasu? (ale tak z ręką na sercu!) Ja, szczerze mówiąc, nie jestem w stanie ich zliczyć ;).


Wszystkie zgodnie twierdzimy, że jesteśmy bardzo zajęte. Szkoła, studia, praca, dom, a przecież z 24 godzin trzeba jeszcze wyłuskać chwilę na odpoczynek. Nic dziwnego, że jakakolwiek forma aktywności jest dla dużej części z nas czymś obcym.


Ale zaraz, zaraz! Zastanówmy się, ile czasu poświęcamy na wypełnianie codziennych obowiązków, a jaka jego część przepływa nam codziennie przez palce? Jakiś czas temu sama złapałam się na tym, że rezygnuję/ nie podejmuję się istotnych dla mnie rzeczy tylko dlatego, że zawracam sobie głowę nic nie znaczącymi zjadaczami czasu. Przykłady? Proszę bardzo ;). Jest ich cała lista: przeglądanie portali plotkarskich, prowadzenie bujnego życia na facebooku czy innym złodzieju prywatności, oglądanie ogłupiających programów i typowe ,,zbijanie bąków'', czyli snucie się z kąta w kąt bez celu ;).

Gdy zrezygnujemy przynajmniej z części tego typu (bez)czynności, zauważymy, że nasza doba się ''wydłużyła'' i nie tylko wygospodarujemy trochę czasu na coś, na czym naprawdę nam zależy, ale również będziemy lepiej wypełniać nasze dotychczasowe obowiązki :).

Zdarzają się jednak dni, kiedy nie wiemy, w co ręce wsadzić, na dodatek jakiś nieznany głos szepcze nam do ucha: ,,Odpuść sobie dzisiaj!''. Na to również jest metoda :). Zamiast rezygnować z pełnego,45-minutowego treningu, wykonaj jego część lub znajdź jego krótszą alternatywę ( polecam 10-minutowe treningi z Mel B :)). Oczywiście to, o czym mówię ma zastosowanie nie tylko w kwestii aktywności fizycznej ;). A zatem:

 Zamiast odkładać czytanie książki na później, przeczytaj 30 stron, dzięki czemu sukcesywnie i bezboleśnie będziesz zmierzać ku jej końcowi.

Zamiast odwoływać spotkanie z bliską Ci osobą, umów się z nią choćby na półgodzinny spacer ;). Chyba nikomu już nie trzeba tłumaczyć, że relacje są jak kwiaty?;-)

Zamiast narzekać na brak czasu rzekomo uniemożliwiający Twój rozwój, weź go w swoje ręce: racjonalnie nim rozporządzaj!

To co? Wymówki na bok i bierzemy się do roboty! :)

Ściskam :),
wulkan_energii
 Nadszedł czas na kolejny post z cyklu:

 

 Tym razem poruszę temat:


Jak już wcześniej wspomniałam, październik był dla mnie miesiącem zaniedbania w kwestii aktywności fizycznej. Nie traktuję tego w kategorii porażki, pod której ciężarem będę się uginać przez kolejne miesiące, lecz lekcji, z której wyciągnęłam istotne wnioski. Jeżeli Wy również macie na swoim koncie podobne grzeszki, nie taplajcie się w poczuciu winy, tylko weźcie się w garść i do roboty!

Szkoda czasu i energii na coś, co: (właściwe podkreślić)
a) obniża Waszą samoocenę
b) pozbawia Was radości z życia
c) oddala Was od realizacji marzeń

(Klucz: Poprawne odpowiedzi to a) , b) i c) ;))

Stanie w miejscu to sukcesywne oddalanie się od upragnionego celu, bo ani czas ani motywacja nie będą na Was czekać. Należy je nieustannie gonić, ale gonić nie znaczy lecieć na złamanie karku. Chodzi o to, by mieć te dwa elementy w zasięgu wzroku, tak by nie zgubić drogi do marzeń.

Dobrym przykładem ilustrującym to, co chcę Wam przekazać jest moja wrześniowa aktywność i październikowe zaniedbanie. We wrześniu skrupulatnie realizowałam zamierzony cel, przelewając przy tym hektolitry potu. 18 treningów znacząco poprawiło moją kondycję fizyczną i utwierdziło w przekonaniu, że jest o co walczyć i że ja jestem w stanie tego dokonać.


 

Tymczasem wystarczyło kilka dni na zabicie drzemiących we mnie pokładów motywacji. Myślałam: ,,3-4 dni odpoczynku nie pozbawią mnie tego, co wypracowałam przez miesiąc''. Później zmieniały się tylko liczby: 5,6,10,15,20 dni. To właśnie tym sposobem straciłam to, co osiągnęłam na przestrzeni miesiąca. Dzisiaj znowu stoję na starcie, zamiast być kilka kroków bliżej mety. Dlatego przestrzegam Was przed popadaniem w pułapkę, jaką jest ''zasłużony'' odpoczynek.

Nie pracujcie ponad swoje możliwości (tym sposobem prędzej czy później się wypalicie), ale również ich nie zaniżajcie. Bądźcie swoimi obiektywnymi (!) trenerami personalnymi bez względu na to, o co walczycie: zdrowie, piękną sylwetkę, awans czy lepszy związek. Patrzenie na siebie z perspektywy osób trzecich jest bardzo przydatną umiejętnością. Nabieramy wówczas dystansu, który unaocznia nam dotychczas popełniane błędy, podsuwa nowe rozwiązania.

Życzę Wam pięknego, pełnego motywacji listopada! :)

 Ściskam :),
wulkan_energii
Ostatni dzień września nakłania mnie do przeanalizowania mojej aktywności w tym miesiącu. Przez 30 dni skrupulatnie notowałam wykonywane przeze mnie ćwiczenia. Oto efekty:


Z ćwiczeniami wystartowałam 5 września. W planach miałam jedynie skalpel i rzeczywiście tak się stało ;). Urozmaicenie miało miejsce jedynie 8 września, kiedy to udałam się na I Skierniewicką konwencję Fitness, o której wspominałam Wam w tym poście: klik oraz 25 września, kiedy postanowiłam zapoznać się z killerem. Wytrzymałam jedynie część programu, a mimo tego, odczuwałam jego skutki uboczne w postaci bólu kręgosłupa przez kolejne 2 dni. Odnoszę wrażenie, że w przeciwieństwie do skalpela, killer bardzo obciąża również kolana :(. Jak sobie z tym radzicie?

Podsumowując moje wrześniowe zmagania, 16x ćwiczyłam ze skalpelem, 1x z killerem i 1x podczas konwencji fitness. W pierwszym tygodniu września ćwiczyłam jedynie 3 razy. W kolejnych tygodniach wykonywałam po 5 treningów. Jestem zadowolona ze swojej systematyczności :). Mam nadzieję, że w październiku będzie jeszcze lepiej, a przynajmniej tak samo dobrze jak w tym miesiącu :).

Ściskam :),
wulkan_energii

Do niedawna nie widziałam związku między wylewaniem ,,7 potów'' a dobrym samopoczuciem. A wręcz przeciwnie, byłam skłonna powiedzieć, że zlana potem kobieta nie może czuć się ani atrakcyjna ani szczęśliwa. Moje podejście zmieniło się o 180 stopni w momencie, gdy sama podniosłam 4 litery z kanapy i wzięłam się za siebie.

Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy już po 3 treningach zauważyłam zmiany zachodzące w mojej głowie ( na ciało było jeszcze za wcześnie ;)). Świadomość, że robię coś dla siebie, pokonując przy tym barierę, jakim jest własne ciało dało mi energetycznego kopa i zastrzyk podkręcający samoocenę. Choć obiektywnie oceniając, wygląd mojego ciała nie uległ wówczas nawet najmniejszej zmianie, sposób, w jaki zaczęłam je spostrzegać zmienił się nie do poznania. Spoglądam w lustro, nie wykrzywiając przy tym ust, lecz uśmiechając się do siebie. Gdybym miała teraz paradować po plaży w kostiumie kąpielowym, nie czułabym dyskomfortu ani nie zastanawiałabym się, czy ''uprzejme'' plażowiczki nie komentują z przekąsem wyglądu moich pośladków.


Poprzez aktywność fizyczną zbudowałam w sobie świadomość własnych możliwości. Wiem, że gdyby jakiś czas temu ktoś próbował mnie nakłonić do ćwiczeń, na pewno bym spróbowała i przerwała w momencie pojawienia się pierwszego bólu mięśni i ogólnego dyskomfortu. Teraz jestem zupełnie innym człowiekiem ;). ,,I nie ma, że boli!'', bo warto walczyć o siebie, komfort fizyczny i psychiczny, ogólnie pojmowane zdrowie!

To nie tak, że teraz wszystko przychodzi mi łatwo. Codziennie zmagam się ze swoim lenistwem, długą listą wymówek i słabą kondycją. Póki co,to ja wygrywam...i niech już tak zostanie! Wypracowana przeze mnie systematyczność jest dowodem na to, że każdy dzień jest dobry na zmiany, że nigdy nie jest za późno i że zawsze warto :).

Wrzesień pod hasłem słynnego ,,skalpela'' sprawił,że przesunęłam granicę wytrzymałości, ale nie oznacza to, że zamierzam na tym poprzestać. W swojej głowie kreuję obrazy, jak będzie za miesiąc,dwa czy pół roku i choć nie opracowałam jeszcze szczegółowego planu ,wiem, że na pewno będzie aktywnie :).

Niech Wasza jesień będzie aktywna! :)

Ściskam :),
wulkan_energii
Trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że Ewa Chodakowska dokonała w Polsce nie lada rewolucji :). Nie mam na myśli opracowania przez nią żadnych wymyślnych, dotąd nieznanych programów treningowych, lecz to, że wyszła do ludzi. Skromna i bardzo zmotywowana trenerka fitness skutecznie zachęciła tysiące ,,couch potatoes'' (kanapowych leniwców) do aktywności fizycznej.

W dzisiejszym poście nie zamierzam rozwodzić się na temat tego, w jaki sposób odmieniła życie mało aktywnych fizycznie osób (wszystko w swoim czasie ;)), lecz to jak zmieniła stosunek trenerów fitness do ich zawodu. Dotychczas nie było specjalnie głośno na temat darmowych, sportowych eventów. Nie oznacza to jednak, że okazji do wielkich, grupowych treningów nie było, bo i owszem,były - rzadko, wyłącznie w większych miastach. Oznacza to, że nie były one dostępne dla każdego. Jak więc zachęcić mało aktywną osobę do pokochania ruchu, jeśli nie daje jej się poczuć na własnej skórze, jaka to frajda ćwiczyć w towarzystwie setek osób, którym przyświeca wspólny cel? To bardzo ciężkie zadanie.

Regularna obecność Ewy w środkach masowego przekazu sprawiła, że coś się ruszyło. Na jej fanpage'u zaczęły pojawiać się informacje na temat grupowych treningów - nie tylko tych organizowanych przez nią, ale również przez innych trenerów, którzy zainspirowani poczynaniami Ewy również postanowili działać. Nie chcę przez to powiedzieć, że gdyby nie Chodakowska, pracę wykonywaną przez trenerów cechowałaby bylejakość. Mam na myśli jedynie to, że zachęciła ich do wyjścia poza swoje obowiązki i nieodpłatnego podzielenia się swoją pasją z innymi.

Dobrym przykładem ilustrującym zjawisko, o którym mówię jest event, który odbył się 4 dni temu w moim mieście. Do niedawna nie było ani widu ani słychu o żadnych grupowych treningach. Aż tu nagle moim oczom ukazała się zaskakująca informacja:
 

 Sama idea konwencji i jej rozbudowany program sprawiły, że błyskawicznie podjęłam decyzję o udziale w tym wydarzeniu :). Wraz z kumpelą brałyśmy aktywny udział w rozgrzewce oraz zajęciach z : zumbafitness,masala bhangra i bokwa fitness. Ćwiczenia były bardzo intensywne i urozmaicone, w związku z czym pot lał się strumieniami, a uśmiechy nie schodziły z naszych twarzy.

W sportowym wydarzeniu wzięło udział ok.300 osób ( w tym ok.5 rodzynków :)). To właśnie dzięki konwencji zapoznałam się z dotychczas nieznanymi mi formami ruchu. Co więcej, organizatorzy zadbali o opiekę nad małymi uczestnikami (tak, by rodzice mogli spokojnie ćwiczyć,nie martwiąc się o swoje pociechy :)), wodę i owocowe przekąski dla uczestników :). Każdy uczestnik  miał okazję zaznać bezpłatnego masażu ;).

Podsumowując, jestem niesamowicie zadowolona z udziału w tym wydarzeniu i marzy mi się, aby podobne imprezy miały miejsce jak najczęściej ;). Organizatorzy I Konwencji Fitness już zapowiedzieli kolejną edycję! Nie mogę się doczekać :).

Zostawiam Was z kilkoma zdjęciami (własność tv.skierniewice.pl) :




Lubicie uczestniczyć w treningach grupowych?:)

Ściskam :),
wulkan_energii