Pewnie nieraz dostałeś po dupie. Pewnie nieraz ktoś, komu oddałeś serce w podzięce dał Ci po ryju. Pewnie nieraz zderzyłeś się ze ścianą. I jeszcze nieraz to zrobisz. Właśnie o Tobie jest ten wpis, piękny, naiwny człowieku.

Czy naiwność to głupota? 


Jest taka naiwność, którą warto w sobie pielęgnować. Ta dziecięca ufność, kiedy wchodzisz w nowe relacje. I nie chowasz blizn pod długim rękawem. Odważnie wyciągasz przed siebie nagie ręce, bo wierzysz, że są bezpieczne. Pokazujesz 100% siebie. Pozwalasz zajrzeć wgłąb jak do barku ze słodyczami. I albo ktoś dołoży swój słoik nutelli albo zapierdoli wszystko, co dotychczas zgromadziłeś. To nic. Warto czekać. Dać się okraść pierwszy, a nawet drugi raz. Bo w końcu pojawi się turbo dostawa i nie będziesz później musiał żałować, że nie otworzyłeś drzwi. Nie będziesz pluć sobie w brodę, że na paluszkach zakradłeś się do przedpokoju, ostrożnie zerknąłeś przez wizjer i udałeś, że nikogo nie ma w domu. Że zamknąłeś się na cztery spusty i zacząłeś sobie wmawiać, że te puste ściany to dom. Nie, to nie jest dom i Ty dobrze o tym wiesz. Dom to nie są Twoje nowe panele z Ikei ani błyszcząca toaletka. Nie jest nim nawet wypasiony zestaw kina domowego ani ta nieprzyzwoicie miękka kanapa, w której łatwiej się utopić niż z niej podnieść.

 

Warto zaufać


Dom to bliskość i zaufanie. Radość i łzy dzielone z tymi, przy których nie musisz udawać. Z tymi, którzy nie odgrywają przed Tobą swojej życiowej, oskarowej roli. Dom to ludzie, przy których robisz z siebie durnia, a oni i tak zawsze się do Ciebie przyznają. Ba, oni są nieodłączną częścią tych wszystkich akcji, na wieść o których Tereska spod trójki osiwiała w jedną noc. To przy nich możesz uchlać się do nieprzytomności i wiedzieć, że nic Ci nie grozi. Tylko oni wiedzą, jak wyglądasz, gdy śpisz i jaki masz wyraz twarzy tuż po przebudzeniu. Kibicują Ci nawet wtedy, gdy kompletnie nie kumają tych Twoich dziwnych zajawek. I nigdy nie powiedzą, że jesteś za stary na zostanie pilotem. Co z tego, że masz trzy plomby i wadę wzroku. Swoje ostatnie pieniądze wydadzą na pluszowy samolot, którym będziesz latać na trasie dywan - Amsterdam, tfu, kanapa, słuchając soundtracku z Top Gun.  Zamiast pieprzyć o rutynie, pokażą Ci setki miejsc, które z otwartą buzią oglądałeś w telewizji. A gdy zaczniesz się bać, każdy Twój lęk zamkną w swojej dłoni i przeprowadzą Cię przez ciemność.


Jednak ci ludzie są tylko... ludźmi. I pewnie nieraz Cię zranią. Z egoizmu, pychy, bezsilności, zmęczenia. Mniej lub bardziej świadomie. Być może polecą talerze i parę kurew. Ale nigdy, przenigdy nie sprawią, że Twój świat rozsypie się na milion drobnych kawałków i nie będą udawać, że nic się nie stało. O takich ludzi warto walczyć. Dla nich warto biec choćby na koniec świata.


Dzisiejszy wpis dedykuję osobom, dzięki którym każde moje marzenie stało się celem z datą realizacji. Dobrze, że jesteście. Dziękuję.

Ściskam!

Nie lubię wielkiej matematyki. Nie jeżeli chodzi o jedzenie. Nie dla mnie jest obsesyjne liczenie kalorii i odcinanie półcentymetrowego kawałka ciasta tylko dlatego, że nie mieści się w moim dziennym bilansie energetycznym. Myślę, że w świecie, w którym niejednokrotnie mamy więcej schorzeń niż lat moje podejście do odżywiania jest bardzo zdrowe. Po co nakręcać tą całą machinę ekstremalnych wyrzeczeń, które coraz częściej prowadzą do zaburzeń odżywiania? Jedzenie to przede wszystkim paliwo. Ale co tu ukrywać, to również ogromna przyjemność. Kocham jeść. To dla mnie jeden ze sposobów na okazanie sobie troski i wyprodukowanie nieprzyzwoicie dużej ilości endorfin. Jednakże mam świadomość, że nie wszystko, co służy moim kubkom smakowym służy mojemu zdrowiu i dobremu samopoczuciu. Dlatego na co dzień szukam zdrowszych odpowiedników swoich #guiltypleasure. Moje eksperymenty kończą się naprawdę różnie - kwadratowo i podłużnie :D. Tym razem przybywam z tarczą, a nie na tarczy i przedstawiam Wam swój przepis na legalne ciasto z "kremem", galaretką i malinami. Jest prosto, pysznie i bez wydumanych składników. A z resztą zobaczcie sami:

  

Składniki 

(tortownica o średnicy 28cm :) 


Spód

  • 200g płatków owsianych
  • 3 czubate łyżki rafinowanego oleju kokosowego
  • 2 jajka
  • ok. 3 łyżeczki ksylitolu
  • kilka łyżek wody do uzyskania odpowiedniej konsystencji

Masa (później rzeźba ;))

  • 500g mielonego sera z wiaderka
  • 150g jogurtu typu greckiego 0%
  • ok. 2 łyżki miodu
  • 20g żelatyny (wege alternatywa to agar-agar, który podobno żeluje mocniej od żelatyny, więc zakładam, że wystarczy jego mniejsza ilość ;))
  • ok. 100ml wody do rozpuszczenia żelatyny 
  • świeże maliny
  • galaretka malinowa przygotowana wg przepisu na opakowaniu 
  • listki świeżej mięty (opcjonalnie)


 Przygotowanie:


Spód: Rozpuść na patelni olej kokosowy i połącz go z płatkami owsianymi. Dodaj jajka oraz ksylitol. Kontroluj konsystencję ciasta poprzez stopniowe dodawanie wody (w moim przypadku było to ok. 8 łyżek). Dokładnie wymieszaj wszystkie składniki. Rada: Jeżeli zależy Ci na spodzie o jednolitej konsystencji, zblenduj płatki owsiane na mąkę. Wylej masę blachę posmarowaną śladową ilością prawdziwego masła (82%). Piecz przez ok. 18 minut w 180 stopniach. Odstaw do ostygnięcia.

Masa: Rozpuść żelatynę w gorącej wodzie. Jeszcze ciepłą dodaj do jogurtu greckiego. Połącz z mielonym serem uprzednio posłodzonym miodem. Wyłóż masę na spód i wstaw do lodówki. Poczekaj aż masa stężeje. W międzyczasie przygotuj galaretkę zgodnie z przepisem na opakowaniu. Udekoruj ciasto świeżymi malinami, a następnie wylej na wierzch tężejącą galaretkę. Wstaw ponownie do lodówki na kilka godzin. I ciesz się swoim legalnym bezglutenowym ciastem bez dodatku białego cukru, margaryny, kosmicznych utwardzaczy i innych shitów ♥. Spód jest ciężkawy i zbity za sprawą płatków owsianych i oleju kokosowego, a masa delikatnie słodka i lekka. Galaretka i maliny dodają ciastu typowo letni charakter. Fanom orzeźwiających, nieco bardziej odważnych rozwiązań polecam podawać ciasto ze świeżymi listkami mięty. Coś pysznego!  




PS. FIT to w moim rozumieniu niekoniecznie coś niskokalorycznego. To prostu wszystko, co wpisuje się w kategorię "przyjemne z pożytecznym", czyli smaczne, zdrowe i odżywcze jedzenie :-). Fit to przyjemne, zdrowe życie bez wielkich wyrzeczeń. 


To jak wypróbujesz mój przepis? (:

Ściskam!

 

Nie jestem idiotą


Nie lubię pieprzenia. Takiego gadania, że jeśli się czegoś boisz, to przegrywasz życie. Że jeśli z dnia na dzień nie rzucasz pracy ani partnera, to jesteś największym cykorem i loserem w jednym. A jeśli nie pływasz w oceanie pełnym rekinów w przerwie między piątym a piętnastym kieliszkiem absyntu, to Twoje życie nie ma najmniejszego sensu. Nie wspominając już o zaciągniętym na spontanie kredycie, który będziesz spłacać do usranej śmierci.

Bo w tym wszystkim nie chodzi o to, żeby robić totalne głupoty i niczego się nie bać. No przecież nie jesteś idiotą. Masz mózg, którego dzielnie używasz dzień w dzień. To normalne, że w Twojej głowie kłębi się masa wątpliwości i obaw. Martwisz się o to, co będzie jutro. Masz przecież sporo zobowiązań. Jesteś odpowiedzialny za siebie i za bliskich - to wszystkim znane "jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś" nie wzięło się z kosmosu.

A jeśli nie dam rady?


Ale powiedzmy sobie szczerze, bardzo często boisz się czegoś tylko dlatego, że jest nowe i nieznane. Boisz się, bo w siebie nie wierzysz. Boisz się podjąć nowej pracy, choć do obecnej chodzisz jak za karę. Boisz się pojechać na zagraniczne wakacje życia, bo pewnie okaże się, że Twój angielski jest mega słaby. Boisz się zagadać do grupki nieznajomych na imprezie, bo prawdopodobnie zrobisz z siebie idiotę. Boisz się udzielać rad, bo przecież zawsze jest ktoś, kto wie lepiej od Ciebie. Boisz się założyć 10-centymetrowe szpilki, bo co sobie ktoś pomyśli o dziewczynie mającej ponad 180 cm wzrostu. Boisz się spróbować krewetek, bo co jeśli się okaże, że wcale ich nie lubisz i wyrzuciłeś kasę w błoto. 

Ja też się boję wielu rzeczy. Naprawdę. Tak było, jest i będzie. Ale to nie znaczy, że pozwolę żeby strach mnie paraliżował. Żeby sterował moim życiem. Decydował, gdzie mam być, a gdzie być nie powinnam. Nie będę siedziała w złotej klatce tylko dlatego, że jest "ciasna, ale własna" i... dobrze mi znana. Wiem, że poza nią jest całe mnóstwo rzeczy, które chcę poznać. I nie mam żadnej pewności, że rzeczy, o których dzisiaj myślę z uśmiechem na twarzy okażą się dla mnie dobre. Ale to nieważne. Chcę widzieć, doświadczać, smakować tego, co nowe. Czuć to wszystko na własnej skórze. Choćbym się następnego dnia miała porzygać od tych nowości.

Bój się i rób 



I nie zamierzam zgrywać bohatera narodowego, który bez najmniejszego mrugnięcia skacze w ogień. Bo w życiu nie chodzi o to, żeby przestać się bać. Chodzi o to, żeby działać pomimo lęku. Dlatego bój się i rób. Nie chowaj się za maminą spódnicą ani pod łóżkiem.  Rób swoje. Rób wszystko to, o czym marzysz, a co być może wydaje się poza Twoim zasięgiem. Rób wszystko, na co podobno już jesteś za stary. Wszystko, czego Ci nie wypada, a na myśl o czym masz dreszcze. Zacznij pisać tę cholerną książkę. Naucz się wreszcie pływać. Nie żałuj tysiaka na skok ze spadochronem, o którym tak trąbisz znajomym od dobrych 5 lat. Co z tego, że masz już ponad 30. Chcesz, żeby Twoje życie było jak powolne umieranie? Nie? To nie żałuj sił, czasu i pieniędzy na spełnianie marzeń. Kolekcjonuj wrażenia, a nie przedmioty, które za kilka lat nie będą miały dla Ciebie żadnej wartości. Idź przed siebie i już nigdy nie rezygnuj. Z siebie. 


Ściskam!


Odkąd bycie blogerem stało się profesją, wielu początkujących głowi się, jak zrobić na tym hajsy. Dlatego postanowiłam wyjść wszystkim zainteresowanym naprzeciw i opowiedzieć, jak w jeden dzień zostałam wielką blogerką. Ale zanim to zrobię, pozwolę sobie na małe słowo wstępu.

Mały człowiek


Zastanawiam się, czy masz wokół siebie małych ludzi. Hmmm... chyba każdy zna chociaż jednego małego człowieka. I nie chodzi mi o ziomka "metr pięćdziesiąt w kapeluszu", tylko o kogoś, kto całą swoją energię poświęca na narzekanie, krytykowanie innych i podcinanie im skrzydełek. No wiesz, o kogoś, kto swoim brakiem ambicji zaprzepaścił tysiące pięknych marzeń, tylko dlatego, że wymagały wysiłku. A teraz zamiast nadrobić stracony czas i wziąć się do pracy, siedzi bezczynnie na swoim zapyziałym podwórku, bacznie wszystko obserwuje i  drwi z Ciebie i Twojej motywacji.

Ostatnio przydarzyło mi się coś, co w sumie nie wiem, czy było bardziej śmieszne czy może jednak żałosne. Środek tygodnia, dzień - a dokładniej poranek - jak co dzień. Poszłam pobiegać. Ale najpierw standardowo rozgrzewka na trasie. Mijałam sąsiada, więc rzuciłam szybkie "dzień dobry" i zaczęłam truchtać. Ale zaraz, zaraz. Jego odpowiedź nie zakończyła się na "dzień dobry". Bez większego skrępowania skomentował do swojego znajomego: "Taaa, bo to ta wielka blogerka he-he" (ironia - level hard). Say what? Serio czy się przesłyszałam?

Nie wiem, skąd w ludziach tyle jadu. Oh wait, wiem, ale kompletnie tego nie rozumiem. Ktoś próbuje umniejszyć moją wartość tylko dlatego, że każdego dnia się cholernie staram? Dlatego, że wstaję wcześnie rano (no dobra, ściemniam, o 09:00, hiehie), żeby pójść pobiegać przed pracą? Dlatego, że walczę ze swoimi słabościami i dzień w dzień przesuwam granice swojej wytrzymałości? Czy dlatego, że poza pracą mam zajęcie, które sprawia mi ogromną przyjemność? Zajęcie, dzięki któremu bywam w ciekawych miejscach i poznaję cudownych, ambitnych ludzi, którzy nie boją się marzyć i którzy wiedzą, do czego służą dwie nogi i dwie ręce. A może nie do pomyślenia jest to, że od kilku miesięcy codziennie budzę się z wielkim uśmiechem na twarzy i turbo energią? (z małym przerwami na bycie kołderkowym naleśnikiem ;p) Że cieszy mnie każda mała rzecz, a ja sukcesywnie dokładam sobie kolejne powody do radości?

Wielka blogerka 


Chyba nikomu nie muszę tłumaczyć, że żadna ze mnie "wielka blogerka". Myślę, że szybki rzut okiem na statystyki wystarczy ;). I nie mam z tym absolutnie żadnego problemu. Powiem więcej, nie chciałabym, żeby ludzie poznając mnie, widzieli we mnie tylko Fitkolę. W końcu to tylko mały procent tego, kim jestem i co robię. Nie jestem liczbą odsłon i unikalnych użytkowników. Nie jestem Twoim mniej lub bardziej miłym  komentarzem. Nie jestem workiem na lajki i hejty. Jestem człowiekiem z marzeniami.  

Są jednak ludzie, którym nie mieści się w głowie, że można żyć pasją, a tym bardziej się z niej utrzymywać. Że życie od 10-tego do 10-tego to nie jedyne wyjście, a wybór każdego z nas. Że życie nie kończy się na wyjściu z i do pracy. Oni nie rozumieją, że marzenia nie są po to, by je mieć, tylko po to, by je realizować dzień po dniu. I gwoli jasności, nie piszę tego wszystkiego, żeby się pochwalić ani tym bardziej pożalić, że ktoś w przypływie bólu dupy nazwał mnie "wielką blogerką". Zależy mi jedynie na tym, żebyś Ty czytając ten tekst, obiecał sobie, że nigdy się nie poddasz. Nigdy nie przestaniesz. Nawet, gdy ktoś wyśmieje Ciebie, Twoje marzenia, Twoje pasje. Proszę, nie pozwól, żeby mali ludzie odebrali Ci chęć do robienia rzeczy wielkich. 

Wiesz, po tamtych słowach przebiegłam o 3 kilometry więcej niż dnia poprzedniego. Pękła moja pierwsza 10-tka :-). I wiem, że nikt ani nic mnie nie zatrzyma. Mam głęboko w dupie sfrustrowanych ludzi, a ich zła energia spływa po mnie jak po kaczce. A nie, znowu ściemniam. Wcale nie mam ich w dupie. Są dla mnie ogromną motywacją, bo patrząc na nich, wiem, jak nie chcę żyć. Jestem bezczelnie pewna, że tak żyć nie będę. Za dwa tygodnie spełnię swoje kolejne marzenie. I pomyśleć, że ja się dopiero rozkręcam :-).

Ściskam! 


Jeszcze pół roku temu nie uwierzyłabym, że przebiegnę Runmaggedon. Po pierwsze, pewnie zabrakłoby mi odwagi, a po drugie - ja i bieganie? Hell no! A teraz? Teraz zastanawiam się, jak przygotować się do kolejnego startu.

Wszystko zaczęło się od mojego kumpla - sportowego świra, który przybliżył mi temat biegów z przeszkodami. Opowiedział mi o swoich startach raz, drugi, trzeci i co tu dużo mówić, rozbudził moją ciekawość i chyba nie do końca świadomie wjechał mi na ambicje. No bo jak taki cienias (tak się czułam pod względem fizycznym) miałby przebiec min. 3 km, pokonując na trasie kilkanaście przeszkód? Jaaasne. Przecież nigdy nie biegałam. Ok, za wyjątkiem tych kilku razy na w-fie. Pamiętam, że szło mi dobrze na krótkich dystansach. Byłam jedną z szybciej biegających dziewczyn w klasie. Niestety w trakcie dłuższych biegów wypruwałam sobie flaki.


Jak znalazłam motywację?  

 


Przełom nastąpił w Nowym Roku. To właśnie wtedy postanowiłam, że przebiegnę Runmageddon. Wiedziałam, że muszę to zrobić. Nie dlatego, że czułam się na siłach. Wręcz przeciwnie. Czułam, że nie dam rady pod żadnym względem. Był to dla mnie bardzo ciężki okres, o czym szerzej pisałam tu i tu. I pomimo tego, że czułam się wtedy złamana, wiedziałam, że przyjdzie czas, kiedy będę musiała o siebie zawalczyć. Nie dlatego, że tak wypada, że ktoś ode mnie tego wymaga. Tylko dlatego, że na to zasługuję. W styczniu, gdy pojawiły się pierwsze zapisy, od razu wniosłam opłatę startową. Mocno wierzę w zasadę "polskiej cebulki" - co zapłacone, trzeba wykorzystać w 100%. No wiesz, w restauracji wylizać talerzyk do końca, nawet jeśli już pękasz z przeżarcia. I'm kidding. Just a little. Wiedziałam, że gdy to zrobię (opłacę swój start, a nie wyliżę talerzyk, Obżartuchy!), nie będzie odwrotu i bardzo chciałam żeby go nie było.


Jak się przygotowywałam? 




Z początkiem kwietnia zaczęłam przygotowania. Ale proszę, nie wyobrażajcie sobie mnie ze 100-kilogramową sztangą na plecach biegającą półmaratony. Zaczynałam od 650 metrów truchtu. Taaak, słownie: sześćset pięćdziesiąt metrów. Minuta przerwy i kolejne. I tak razy dwa, co dawało mi w sumie 2,5 km. Truchtałam tak przez  jakieś 1,5-2 tygodnie, średnio 3 razy w tygodniu. Można by pomyśleć, że sukces miałam już w garści. W końcu w Runmageddonie Intro miałam do przebiegnięcia 3 kilometry. Zatem od upragnionego dystansu dzieliło mnie zaledwie 500 metrów. Teoretycznie. W praktyce sprawy miały się nieco inaczej. Przecież docelowo nie miałam sobie robić żadnych przerw, a w dodatku miałam do pokonania 15 przeszkód. Dlatego stopniowo zaczęłam zwiększać dystans i zmniejszać częstotliwość przerw. Biegłam 1 km, robiłam minutę przerwy - wszystko x3. W końcu rozbiegałam się (a tak naprawdę swoją głowę - napiszę o tym przy innej okazji) nieco bardziej. Pękła moja pierwsza 4-ka, a bezpośrednio przed startem 5-tka. Wiedziałam, że 3-kilometrowy dystans pokonam bez problemu.

Ale co z przeszkodami? Nie trenowałam typowo siłowo. Od stycznia chodziłam raz w tygodniu na zajęcia, które w pewnym sensie można nazwać siłowymi. Jednak powiedzmy sobie szczerze, ćwicząc z taką częstotliwością, nie ma co liczyć na cud. Cud nad Wisłą, bo to właśnie w stolicy przy Wale Miedzeszyńskim odbywał się bieg.  Około miesiąc przed biegiem nieco zwiększyłam częstotliwość ćwiczeń. Przeprosiłam się z Chodakowską i Mel B. W międzyczasie wygrałam karnet na zajęcia fitness, więc na dwa tygodnie przed Runmageddonem wpadło mi kilka dodatkowych zajęć. Nie ćwiczyłam z obciążeniem, a mimo to dałam radę.


Jakie przeszkody są na Runmageddon Intro?

 


Jeżeli chodzi o przeszkody, były to m.in. 3-metrowe ściany. Duuużo ścian. Z tego miejsca dziękuję wszystkim panom, którzy podali mi pomocną dłoń, ramię, plecy i inne mniej oczywiste części ciała, a  tym samym pomogli mi pokonać tę przeszkodę :). Jesteście wielcy! Poza tym było sporo czołgania się w błocie ♥, mule rzecznym, pod drutem kolczastym, siecią czy też oponami. Nie zabrakło też przejścia przez rzekę, które bardzo mi się spodobało, wspinaczki po linie (moja pięta Achillesowa) czy Indiany ("lot" na linie zawieszonej nad wodą). Był również bieg z oponami/workami z piachem, przewracanie opon od traktora. Na trasie pojawiła się również jedna przeszkoda logiczna. Nie pamiętasz, czy najpierw wykonuje się dodawanie czy mnożenie? No cóż, kto nie ma w głowie, ten ma w nogach - czeka Cię nieco dłuższa trasa! :D (Ja podałam poprawną odpowiedź, bang!)


Czy warto? 

 


Jeżeli zastanawiasz się, czy warto wziąć udział w Runmageddonie, to przestań o tym myśleć. Po prostu to zrób. Poczuj dawkę adrenaliny, pozytywną energię i spędź ten czas z ludźmi, którzy wiedzą, że siła i charakter to nie rzecz nabyta, lecz ciągła praca, która przynosi niesamowite efekty :-). A skoro o mega fajnych ludziach mowa, nie mogę nie wspomnieć o mojej ekipie. Iza, Marta, Iza, nie mogłam sobie wymarzyć lepszego towarzystwa! Jesteście niesamowite. Do zobaczenia na kolejnej trasie! :-)  A Was, drogie Robaczki, mam nadzieję, że już nie muszę dłużej zachęcać :).

Ściskam!
  

Przepraszam za dzisiejszy tytuł wszystkie duszyczki wrażliwe na piękno języka polskiego (sorry, I'm not sorry :). Ja, z kolei, jestem bardzo wrażliwa na jego bogactwo :D. Kochać, cackać, pierdolić - czy to nie jest piękne? Jedna czynność, a tyle możliwości. No dobrze, ale do rzeczy.

Cukierek przez papierek

Znam wielu ludzi, którzy żyją marzeniami i gówno z tych marzeń mają. Bo wiesz, możesz marzyć o najnowszym mercedesie, codziennie oglądać go przez szybę najlepszego salonu w mieście, wizualizować sobie, jak zalewasz swojego instagrama selfiaczami w swoim nowym aucie z hasztagiem #wiozesiepomau i nigdy tego mercedesa nie mieć na własność. Wiesz dlaczego? Bo tak naprawdę nie robisz nic, żeby to marzenie spełnić. Zdaję sobie sprawę z tego, że wizualizacja jest bardzo skutecznym narzędziem, ale wciąż tylko narzędziem, a nie parą rąk, która odwali za Ciebie całą robotę. I od razu zaznaczę, ja też bardzo często byłam tym opierdalaczem. Ba, wciąż mi się to zdarza, ale dużo rzadziej i w mniejszym stopniu. Marzycielem, który śnił o Nowym Jorku, a dzień w dzień budził się w Obornikach i nic nie robił, żeby któregoś razu zaśpiewać na Manhattanie "Englishman in New York":



"Biedak" czy "głupiec"?

Marzenia to bardzo często wynik cholernie ciężkiej pracy i o tym się nie mówi, zwłaszcza, gdy to nie nasze marzenia się spełniają. Wtedy raczej mówi się o farcie i znajomościach - bogatym ojcu, wpływowej ciotce, znanym nazwisku. Bo przecież "głupi to ma szczęście", a "biednemu zawsze wiatr w oczy". Chyba nie muszę mówić, kto pełni rolę głupiego, a kto biednego? ;)


A gdyby tak wyjść z roli biedaka i stać się tym przysłowiowym głupcem, który krok po kroku zdobywa wszystko, o czym marzy? Gdyby tak przyjąć dodatkowe zlecenie i w końcu odłożyć pieniądze na wymarzone wakacje? A może wreszcie zacząć szanować swój czas i pracę i przestać pracować za psie pieniądze?  I nie czytać już "Sekretów odchudzania" podczas regularnych wizyt w McDonald's? Co Ty na to?


Przestań się ze sobą pierdolić 

Jeżeli kochasz marzyć i panicznie boisz się potu, to będziesz sobie dalej marzyć. Ale nigdy tych marzeń nie dotkniesz, nigdy nie poczujesz ich na własnej skórze. Będziesz siedzieć długie godziny przed komputerem i z zazdrością oglądać zdjęcia znajomych z egzotycznych wakacji - Twoich wymarzonych wakacji. Będziesz wzdychać na myśl o torebce Chanel, a jedyne, na co Cię będzie stać to siatka z Biedronki. I wreszcie będziesz pieprzyć w kółko o tym, jak jest Ci ciężko. O tym, że w Polsce nie ma żadnych perspektyw (jeżeli rzeczywiście tak jest, to może warto wystawić nos poza jej granice, choćby na wakacje?)  O tym, że pogoda zła - raz zbyt mocne słońce, innym razem zbyt intensywny deszcz. Zawsze coś. Naprawdę chcesz do końca życia być takim leniwym, niespełnionym i sfrustrowanym kapciem, który narzeka na wszystko i wszystkich dookoła? Który żyje życiem innych zamiast robić swoje? Jeżeli tak jak ja chcesz poczuć prawdziwe szczęście i spełnienie, to wreszcie przestań się ze sobą pierdolić. Przestań szukać kolejnej setki wymówek, zamknij dziób i zacznij pracować na swoje marzenia. Na swoje piękne życie. I przede wszystkim pracuj mądrze - ale o tym innym razem.

Ściskam!

Wiem, że kobiet nie pyta się o wiek, ale skoro nie jestem wciętym Sebixem ani obleśnym Pawełkiem z koprem pod nosem, to zaryzykuję. 18? 20? 26? No ile masz? Dobrze, proste pytania mamy za sobą. To jedziemy dalej. Jak długo żyjesz? Nie, nie pytam Cię tym razem o wiek. Pytam, jak długo żyjesz - tak naprawdę? 5, 10 lat? A może jeszcze nie zaczęłaś?

Urlop od życia



Ja miałam małą przerwę od życia. Przez kilka miesięcy nie było mnie dla Ciebie. Nie było mnie dla samej siebie. Budziłam się każdego ranka z cholernym bólem brzucha. Stresowała mnie już sama myśl, że zaczyna się nowy dzień, który muszę jakoś przeżyć.  Nie byłam wtedy sobą. Niby oddychałam, ale wewnątrz czułam się martwa. Na kilometr śmierdziało trupem. Wszystko, co robiłam było mechaniczne. Śniadanie, wyjście do pracy, sen. I tak w kółko. Każdy kęs jedzenia, każdy obowiązek przeplatany był płaczem. Z bezsilności. Z bólu, który rozrywał serce, ale nie chciał zabić. Tak naprawdę, do końca. 


W pewnym momencie zaczął pojawiać się spokój. Dwie godziny płaczu i pół godziny spokoju. Z czasem odwróciły się proporcje. Po krótkim płaczu było kilka godzin spokoju. Takiego dziwnego wyciszenia i pustki, przez którą czułam się nieswojo, ale która była sto razy lepsza od bólu. Jak już weszłam w strefę obojętności, mogłam tam zostać na dłużej. Było całkiem bezpiecznie i w miarę wygodnie. No wiesz, to słynne "chujowo, ale stabilnie." Jeżeli choć raz straciłaś grunt pod nogami, to na pewno wiesz, jak pragnie się stabilizacji. Jednej małej rzeczy, która będzie na pewno i na zawsze. Bez względu na mniej lub bardziej sprzyjające okoliczności.

Odważnie


Łatwo się zasiedzieć, ale to nie jest życie na 100%. To takie bierne patrzenie na to, co mi się przydarza. A przecież nigdy nie chciałam, żeby życie mi się przydarzało. Sama chciałam nim kierować. Odkrywać piękne miejsca, poznawać dobrych ludzi. Dawać i brać czystą, pozytywną energię. Dlatego zaryzykowałam. Zdjęłam puchate kapcie, założyłam płaszcz. I wyszłam z domu. Zobaczyłam, że znów świeci słońce. A może ono cały czas świeciło, tylko schowana za roletami go nie widziałam? Zaczęłam ryzykować. Pchać się w nieznane. Robić rzeczy, o których od dłuższego czasu marzyłam. I jakby tego było mało, poznałam ludzi, którzy marzą o tym samym. Którzy mają rozwiązanie na każdy problem, a nie problem na każde rozwiązanie. Którzy tak jak ja są w stanie spakować się w ciągu 5 minut i pojechać na drugi koniec Polski. Ot tak, żeby zjeść razem nieprzyzwoicie dobry obiad. Wreszcie przestałam się zastanawiać, czy mogę, czy dam radę. Już nie tracę czasu na myślenie godzinami, czy to bezpieczne, czy to dobre. Dopóki tego sama nie sprawdzę, nie będę wiedziała. Pewnie w oczach niektórych jestem wariatem, ale nie dbam o to. Dawno nie byłam taka szczęśliwa :-).        



Ściskam!